Michał Fałkowski: Miałeś kiedykolwiek jakieś problemy z trenerami?
Mateusz Kostrzewski: Nie, nigdy.
Pytam, bo gdy rozmawiałem z trenerem Miliją Bogiceviciem na temat kto zaimponował mu w ciągu tych kilku tygodni przygotowań, wymienił Michała Sokołowskiego oraz ciebie.
- Jest mi bardzo przyjemnie, że tak powiedział. Widać, że zyskałem zaufanie trenera już na samym początku, ale teraz sztuką jest go nie zawieść. Mówiąc szczerze, mocno przygotowywałem się do tych treningów, bo wiedziałem, że nie należą do najłatwiejszych. Chciałem poprawić swoją siłę, szybkość. Co prawda przytyłem też, ale to mięśnie, nie tkanka tłuszczowa.
Znam trenera Bogicevicia i uważam, że ciężko jest nakłonić go na takie słowa. Jak myślisz, czym sobie na to zasłużyłeś?
- Szczerze powiem - nie widzę specjalnej różnicy między moim trenowaniem tutaj we Włocławku a trenowaniem u innych trenerów. Trochę już w swojej karierze przeszedłem, Tomas Pacesas, Andrej Urlep... Każdy z nich miał jakiś swój system gry i u żadnego nie było łatwo, ale wiedziałem, że się rozwijam. I teraz jest podobnie. Jedyne co mogę dodać w kontekście słów trenera o mnie to to, że wakacji w tym roku zbytnio nie miałem. Odpoczywałem tylko przez dwa tygodnie na początku lata, a później ciężko trenowałem, cztery razy w tygodniu.
Jak wypada trener Milija Bogicević na tle innych szkoleniowców, których poznałeś?
- Każdy trener ma swój oryginalny sposób, więc również trener Bogicević. Mnie zaskoczyło na plus to, że trener czerpie wzorce od najlepszych, więc często oglądamy wideo z treningów drużyny NBA, np. Miami Heat, San Antonio Spurs, a potem staramy się trenować podobnie. To fajne, bo nie biegamy dla samego biegania, ale każde ćwiczenia ma swój cel. Podam taki przykład: dobieramy się w trójki, każdy z nas musi trafić spod kosza, a potem razem biegniemy na drugi koniec boiska, gdzie czekają już na nas trenerzy, którzy podają sobie piłkę. Naszym zadaniem jest zachować trójkowy układ obronny, pomagać sobie close-outem i spychać do linii bocznej. I nagle, jeden z trenerów wyrzuca piłkę na połowę, my musimy ją złapać i ten, który to zrobi, kończy akcję punktami.
Mi to ćwiczenie zapadło w pamięć bo skupia w sobie wszystko: rzut, atak z kontry, defensywę, odpowiednie zachowanie w obronie, spacing... Urozmaicenie treningu to bardzo ważna sprawa, bo nie chodzi o to, by tylko biegać od linii do linii.
Czyli nie masz żadnych zastrzeżeń co do tego, co zostałeś we Włocławku; wszystko jest w jak najlepszym porządku, a wam, koszykarzom, nie pozostaje nic tylko trenować (śmiech).
- Może do pewnego momentu i pierwszej porażki (śmiech)? Ale rzeczywiście, nie mam na co się skarżyć. Atmosfera w zespole jest budująca, a same treningi - zorganizowane, urozmaicone i podzielone na koszykówkę, taktykę, siłownię, lekkoatletykę, rzuty z Andrzejem (Plutą - przyp. M.F.). Wszystko fajnie skomponowane.
U Andreja Urlepa też wszystko jest zorganizowane... Ale jednak nie zostałeś w Słupsku.
- Ja miałem kontrakt jeden plus jeden, więc to klub decydował o mojej przyszłości. Poza tym, zanim trener Andrej Urlep podjął decyzję odnośnie tego, czy zostaje w Słupsku na kolejny sezon, czy nie, minęło trochę czasu. A ja nie chciałem czekać, tym bardziej, że Anwil zaoferował mi bardzo konkretną ofertę, przebijając inne jakie otrzymałem. Ale nie pytaj o to, jakie kluby; teraz nie ma sensu o tym mówić.
Mecze przedsezonowe pokazały, że będziesz bardzo ważnym zawodnikiem w taktyce trenera Bogicevicia. Jak widzisz swoją rolę w drużynie?
- Na pewno nie chcę być zadaniowcem na kilka minut. Tak grałem do tej pory, a teraz chcę się sprawdzić w innych warunkach, chcę dać coś więcej zespołowi. Tym bardziej, że czuję, iż mogę tego dokonać. Myślę, że razem z innymi graczami obwodowymi będziemy umiejętnie rozszerzać grę, a gdy trener zrotuje mnie bliżej kosza, dzięki masie, którą nabrałem, też sprostam temu zadaniu. No i trener Bogicević chce bym dużo biegał do kontr, więc będę tak grał.
Zgodzisz się z tezą, że twój warsztat koszykarski to wiele rzeczy na solidnym poziomie, ale żadnej konkretnej specjalizacji?
- Odpowiem może trochę wymijająco... Na początku swojej przygody z koszykówką grałem jako rozgrywający, potem jako dwójka lub trójka, a w ostatnim sezonie grywałem również jako czwórka, czyli silny skrzydłowy. Tym samym, mogę być uniwersalnym zawodnikiem, który może przekołować piłkę przez połowę, zagrać pick and roll, wykończyć akcję pod koszem, rzucić za trzy, a przede wszystkim - dobrze bronić.
Andrzej Pluta doszedł do perfekcji, gdyż w pewnym momencie jego kariery trenerzy zrozumieli, że trzeba zrezygnować z tego, by był rozgrywającym, a dać mu możliwość oprzeć jego grę o wrodzony talent strzelecki. Nie boisz się, że tym samym ty nigdy nie dojdziesz do perfekcji w żadnym elemencie?
- Są dwie strony tego samego medalu. Mam nadzieję, że przez to, iż skakałem z pozycji na pozycję od lat najmłodszych, teraz jestem wszechstronnym graczem. Często jest tak, że jak ktoś zaczyna swoją przygodę z koszykówką, a jest wysoki, to trenerzy od razu zakładają, że będzie grał pod koszem i tym samym taki gracz nie uczy się dobrze kozłować czy rzucać z daleka. A to nie do końca jest dobre.
Nie jesteś już najmłodszym graczem, ale nadal masz dużo do wygrania. Ten sezon określi twoje możliwości?
- Cały zespół pełen jest koszykarzy, którzy mają coś do udowodnienia. Teraz rzeczywiście czas by wziąć się za siebie i jednocześnie wziąć na swoje barki odpowiedzialność za wynik.
Karierę wróżono ci już kilka lat temu, gdy jako jedyny junior przebijałeś się do składu Asseco Prokomu Gdynia, składu pełnego gwiazd dodajmy, a w sezonie 2009/2010 grałeś przeciętnie nawet 10 minut w meczu.
- Tak, ale to była drużyna złożona z gwiazd na poziomie europejskim, a ja byłem najmłodszy obok Adama (Łapety) czy Przemka (Przemysława Zamojskiego). Próbowałem wykorzystać minuty, które otrzymywałem; mecze miałem jedne lepsze, drugie gorsze, ale ostatecznie nie przebiłem się do składu i przed sezonem 2011/2012 wybrałem grę w 1. lidze w Starcie Gdynia. Uznałem, że warto zrobić krok w tył, by potem zrobić dwa wprzód. I myślę, że mi się udało. W Starcie nabrałem pewności siebie, koncentracji, a także lepszej fizyczności pod okiem trenera Cole’a Hairstona. To był dobry ruch.
W Gdyni trenowałeś i grałeś obok Qyntela Woodsa. Słyszałem, że mieliście jakieś zwariowane konkursy między sobą?
- Szalone konkursy! Prawą ręką, lewą, rzuty z bliska, z daleka, z połowy, tyłem, wsady jeden nad drugim... Wszystko po to, by rozluźnić atmosferę. Bardzo często graliśmy w H-O-R-S-E, konkurs, który pojawił się nawet na All-Star Game. I pamiętam jak kiedyś w końcu udało mi się go pokonać. Trafiłem z lewej strony, z połowy boiska, a on tego nie powtórzył.
To obraz, który kłóci się z oficjalnym przekazem na temat osobowości czy podejścia Woodsa.
- Nie wiem skąd to się bierze. Może ludzie mu zazdrościli? Dla nas, młodych zawodników Asseco Prokomu, był zawsze chętny do pomocy. Lubiłem w nim również to, że na parkiecie zawsze pomagał młodszym zawodnikom, podpowiadając czy nawet kreując ich w ataku. Ściągał na siebie obrońców, koncentrował uwagę, a gdy zawodnik zostawał wolny, podawał piłkę. Takich postaci w Gdyni było jednak wiele. Pape Sow, Ratko Varda, Jan Hendrik Jagla. Wszyscy dbali o dobrą atmosferę i służyli radą.
Asseco Prokom, potem krok w tył i Start Gdynia, następnie Energa Czarni Słupsk i teraz Anwil Włocławek. Ta kariera ma sens...
- A niewiele brakowało, a mogłoby być zupełnie inaczej. Gdy miałem 17-18 lat, upadły, czy też rozwiązały się wszystkie szkoły sportowe w Sopocie i ja nie wiedziałem co ze sobą zrobić: czy próbować dostać się do OSSM Sopot, czy może wrócić do Elbląga i tam poszukać klubu. I wówczas zadziałał przypadek. Spotkałem na swojej drodze Tomasa Pacesasa, który zaoferował mi grę w swoim zespole. Kto wie czy gdybym wówczas go nie spotkał, moja kariera potoczyłaby się tak samo.
btw. Czy mi się wydaje czy na sportowychfaktach jest komplet wywiadów z każdym z zawodników anwilu? Ka Czytaj całość