Mam carte blanche u trenera Niedbalskiego - I część rozmowy z Filipem Dylewiczem, kapitanem Trefla Sopot

- Trener Niedbalski troszeczkę delikatniej traktuje moją osobę, nawet kiedy zawalę w kilku sytuacjach - twierdzi Filip Dylewicz, kapitan Trefla Sopot.

Karol Wasiek: Analizując twoje statystyki w całej karierze można z łatwością dostrzec pewną tendencję - coraz więcej rzucasz z dystansu. Powiedz, czym jest to spowodowane?

Filip Dylewicz: Szczerze? Sam się nad tym zawsze zastanawiałem, bo przez te wszystkie lata bardziej operowałem pod koszem, penetrowałem znacznie więcej niż grałem na obwodzie. Może ta zmiana spowodowana jest tym, że trenerzy zauważyli, że potrafię rzucać z dystansu. Jednakże, jak pewnie wiesz, z rzutami dystansowymi jest różnie, raz wpada wszystko, a raz kompletnie nic. Osobiście, podoba mi się to, że gram więcej na obwodzie, bo w mojej grze jest większa różnorodność. Wcześniej byłem stricte graczem podkoszowym. Wszyscy wiedzieli, że mogą mnie odpuszczać na obwodzie, teraz tak nie jest i gra mi się zdecydowanie łatwiej.

Czyli na obwodzie czujesz się komfortowo? To nie jest tak, że grasz mniej pod koszem, bo nie czujesz tzw. "pary" w nogach?

- Nie, absolutnie. "Para" cały czas jest i mam nadzieję, że będzie przez kilka następnych lat. Czuję się bardzo dobrze, swobodnie na obwodzie. Można dużo więcej zrobić, bo można zagrać pick and rolla, pick and popa. Cieszę się, że ta skuteczność jest coraz lepsza. Początek sezonu nie będzie udany, ale już zeszłoroczne play-offy były z kolei rewelacyjne.

A może po prostu chcesz pomóc kolegom z obwodu, którzy nie zawsze mają swój dzień, a ty przecież potrafisz przymierzyć z dystansu.

- Tak, to trochę też wynika z taktyki trenera. Żan Tabak od początku bardziej ustawiał mnie na gracza obwodowego. Miałem częściej operować na obwodzie niż w strefie podkoszowej. Tak też zostało to u trenera Niedbalskiego i dalej będziemy szli tą drogą, którą obraliśmy na początku sezonu i to się w miarę sprawdza. Mamy jednak wielu dobrych strzelców w drużynie - Adam Waczyński, Piotr Dąbrowski, Michał Michalak, czy "Stefan", którzy potrafią skutecznie rzucać z dystansu.

Ty jesteś doskonałym przykładem na to, że w koszykówce można funkcjonować, mimo że nie ma się świetnie ułożonej ręki pod względem technicznym. O twoim rzucie to chodziły i nadal chodzą prawdziwe legendy.

- Rzeczywiście. Zawsze koledzy z drużyny śmieją się z tego, że "zza ucha" dużo wpada, ale taka jest prawda. W przeszłości, kiedy kształtował się ten mój rzut to jeden z trenerów tego nie zauważył i nie pracował nad tym, żeby to zmienić. Najważniejsze jest to, że wpada, bez względu na to, jak się rzuca.

Czy był taki trener, który chciał to zmienić?

- Tak. Był nim trener Aleksandrowicz. To były moje początki w Treflu, kiedy przyjechałem z Bydgoszczy. Mój rzut wyglądał jeszcze dwa razy gorzej niż teraz. Można sobie tylko wyobrazić, co trener Aleksandrowicz myślał na temat tego stylu. Dostałem ultimatum, że mam miesiąc czasu na poprawę tego rzutu, jeżeli nie to się pożegnam z ekstraklasą. Ale trener Aleksandrowicz odszedł wcześniej niż ja, dlatego chyba tutaj zostałem (śmiech). To jest śmieszne, bo koleje losu toczą się w niesamowity sposób.

Masz carte blanche u trenera Niedbalskiego?

- Nie mogę powiedzieć, że nie mam, bo bym skłamał. Trener Niedbalski troszeczkę delikatniej traktuje moją osobę, nawet kiedy zawalę w kilku sytuacjach, to on tego nie musi mówić, żeby mi to uświadomić, bo ja doskonale sobie zdaję sprawę z tego. Są młodzi zawodnicy, którzy powinni mieć "bata" nad sobą, żeby uczyć się jak najwięcej. Ja mam 32 lata i już się raczej niczego nie nauczę.

Między tobą a Mariuszem Niedbalskim jest tylko trzy lata różnicy. To raczej rzadko spotykana sytuacja. Jak się odnajdujesz w takiej sytuacji?

- Nawet nie wiedziałem tego, że trener Niedbalski jest trzy lata starszy ode mnie i absolutnie przez te kryteria nie patrzę. Jest wzajemny szacunek, bardzo dobrze nam się współpracuje. Relacje są stricte profesjonalne i obustronny szacunek jest najistotniejszy dla funkcjonowania mnie w tym zespole. Trener Niedbalski jest moim szefem i nie wypadałoby żebym do swojego szefa mówił po imieniu.

Mimo że Filip Dylewicz jest coraz starszy to i tak w Treflu Sopot wszystko zależy od niego. Dobrze czujesz się z taką rolą?

- Myślę, że tak. Przez te wszystkie lata, które grałem w Prokomie Treflu, a później w Asseco Prokomie, to moja rola nigdy nie była tak duża, jak to ma miejsce teraz. Bardzo cieszę się z tego. Mogłoby się wydawać, że z wiekiem te wszystkie statystyki powinny się obniżać, a u mnie jest wręcz przeciwnie. Czuję się bardzo dobrze i to mnie cieszy. Połowa sezonu zasadniczego była całkiem udana w moim wykonaniu, ponieważ ja i tak zawsze uruchamiam się w play-offach. Prawdą jest to, że kiedy ja zawodzę, to mamy spore problemy z odniesieniem zwycięstwa.

Czyli Filip Dylewicz to taki "money time player"?

- Na to wygląda (śmiech). Mam nadzieję, że play-offy będą jeszcze lepsze niż sezon zasadniczy. W zeszłym roku uruchomiłem się w tych najważniejszym czasie rozgrywek, ale teraz jest równie dobrze.

*Druga część rozmowy z Filipem Dylewiczem już w piątek, a w niej kapitan sopockiej drużyny opowie m.in. o swoim niedoszłym transferze do Stelmetu Zielona Góra.

Źródło artykułu: