Pięć kobiet to pięć problemów - rozmowa z Grzegorzem Ratajczykiem, trenerem kadry polskich torowców

Po porażce w torowych mistrzostwach świata o planach i realiach polskiego kolarstwa opowiada nam trener kadry narodowej Grzegorz Ratajczyk. Żyrardowianin, ojciec Rafała, naszego czołowego zawodnika, od nowego sezonu poświęca się również pracy w istniejącym przy welodromie BGŻ Arena Pruszkowskim Towarzystwie Cyklistów.

W tym artykule dowiesz się o:

Krzysztof Straszak: Po mistrzostwach już pozamiatane. Nasze nadzieje rozwiało już wcześniej...

Grzegorz Ratajczyk: Większego wyniku to tutaj nie zrobiliśmy. Bardzo ładnie pojechała mimo wszystko drużyna sprinterska. Kamil Kuczyński był ósmy [w wyścigu] na kilometr, a Renata Dąbrowska też ósma w omnium. To są rezultaty, którymi możemy się na dzień dzisiejszy pochwalić.

Może byłoby lepiej gdyby nie choroba pańskiego syna.

- Dla Rafała to jest wielka tragedia. Złapał infekcję przed samymi mistrzostwa świata, zachorował. To powinny być jego dni: miał walczyć o co najmniej dwa medale. Dwie sprawy były dla niego najważniejsze: wyścig punktowy i madison. To są konkurencje olimpijskie i na nich miał się skupić.

Wyścig punktowy to priorytet. W madisonie celem było zajęcie z [Łukaszem] Bujką miejsca punktowanego, czyli od podium do najdalej ósmego. Nie wyszło, skończyli na dwunastym. Jak jest organizm chory, to następuje blokada i nie idzie. To ogromna tragedia tego chłopaka.

Czym są dla polskiego trenera mistrzostwa świata w swoim kraju?

- Są wielką porażką. Takie lanie, jakie tu dostaliśmy, nie zdarzyło chyba jeszcze nikomu na żadnych mistrzostwach. To, że dostaliśmy organizację imprezy, wydawało się, że będzie naszym plusem. Własny obiekt i publiczność miały być wielkim atutem. Okazało się, że jest zupełnie inaczej.

Dobrze, że mamy ten kryty tor, bo do tej pory polska pogoda nie zachęcała do ciężkiej pracy. Teraz wiążemy z tym obiektem duże nadzieje. Rezultaty na pewno będą się poprawiały. Będzie też więcej kolarzy torowych. Tutaj można sprzedać zawody na naprawdę wysokim poziomie.

Moim zdaniem byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby te nasze mistrzostwa odbyły się za rok. Powstał obiekt, dostaliśmy organizację, bardzo fajnie. To wielka nobilitacja Pruszkowa i w ogóle polskiego kolarstwa. Ale nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by dogonić świat.

Brytyjczycy po jedynym medalu Chrisa Boardmana na swoich pierwszych gospodarskich mistrzostwach świata w 1996 roku, dwanaście lat potem zupełnie zdominowali kolejną imprezę w Manchesterze. Jak będzie wyglądała polska kadra za dekadę?

- Wszystko zależy od tego, jak potoczy się dalej cały cykl szkolenia, od tego jak to będzie dalej prowadzone. Czy za torem, który jest jednym z najładniejszych i najszybszych obiektów na świecie, pójdzie tez odpowiednia praca. Musi to być praca kompleksowa, bo nic się nie zrobi z dnia na dzień. Trzeba poświęcić troszeczkę czasu, by zacząć gonić świat, który odjeżdża nam w bardzo szybkim tempie.

Musimy po prostu spokojnie popracować. Trzeba po tych mistrzostwach usiąść i zastanowić się jakie błędy, a także gdzie je popełniamy i czy w ogóle je popełniliśmy, a porażka nie wzięła się tylko przez chorobę Rafała. W jego przypadku nie ma tłumaczenia: dostaliśmy lanie i to tęgie. Trzeba się z niego otrząsnąć i ciężko pracować. Do następnych mistrzostw świata.

Tymczasem mija pierwszy rok przygotowań olimpijskich.

- Ten rok już nam uciekł. Wydaje mi się, że był przepracowany bardzo dobrze. Uważam, że przygotowania były odpowiednie i nic nie wskazywało na to, że będzie tak źle. Na tydzień przed mistrzostwami świata Rafał wyglądał rewelacyjnie. Z uśmiechem na ustach jeździł rundy za motorem w czasie 12.5, 12.7 s. Tymczasem teraz ogromny problem stanowiło dla niego przejechanie 3 km, które pokonał w czasie 3:30 min., jak na treningu... Powinien tak pojechać z rękami w górze...

Mamy jakiś określony plan na igrzyska olimpijskie w Londynie?

- To jeszcze odległy czas, ale wiadomo, że chcielibyśmy się zaprezentować tam z jak najlepszej strony. Chcemy zakwalifikować tam drużynę męską na 4 km [na dochodzenie], a także jedną lub dwie kobiety, nie mówiąc o konkurencjach szybkościowych i wyścigu punktowym. Zdecydowanie musimy zacząć myśleć długofalowo, nie tylko z roku na rok.

Jakie plany ma na najbliższy czas kadra torowców?

- Teraz trzeba przede wszystkim odejść od pracy i dać im nieco, na jakieś trzy tygodnie, odpocząć. Niech sobie spokojnie pojeżdżą na rowerze. Potem zaczynamy przygotowania szosowe.

Część grupy będzie się przygotowywała do młodzieżowych i juniorskich mistrzostw Europy [w lipcu w Mińsku], a pozostali do Pucharu Świata, którego pierwsza seria odbędzie się już w listopadzie.

Jak wygląda przygotowanie torowca do sezonu?

- Podobnie jak każdego szosowca. Gros zawodników startuje na szosie. Kolarstwo trzeba przede wszystkim podzielić na dwie grupy: szybkościowe, ze sprinterami, którzy większość czasu spędzają na torze i w siłowni, oraz średniodystansowe, gdzie tor jest dla zawodników tylko przerywnikiem i dodatkiem w mikrocyklu. Generalnie przygotowujemy się, trenujemy i ścigamy się na szosie.

To przykład pańskiego syna pokazuje, że grupa wytrzymałościowa jest ostatnio mocniejsza. Grzegorz Krejner, pański współpracownik, jest ostatnim polskim sprinterem, który wywalczył medal mistrzostw świata, w 2001 roku.

- Ale i teraz ładnie zaprezentowała się nasza grupa szybkościowa: Kamil Kuczyński i przede wszystkim drużyna sprinterska, która wykręciła najlepszy swój wynik, poniżej 45 s.

Grupa średniego dystansu w rywalizacji drużynowej [Jakub Średziński, Piotr Kasperkiewicz, Adrian Kurek, Dawid Głowacki] pojechała na bardzo przyzwoitym, jak na tak młody zespół, poziomie, 4:13 min. W ich przypadku może też zabrakło czasu i spokoju w przygotowaniach. Może za bardzo wszyscy jesteśmy usztywnieni, za bardzo chcemy i to wszystko tak nam wychodzi.

Grupa kobiet też nie osiągnęła tego, co powinna osiągnąć. Chyba presja wewnętrzna plus otoczenie, że są mistrzostwa u nas, a Polacy powinni się zaprezentować z jak najlepszej strony, tak ich usztywniło. Musimy dojrzeć do organizowania takich imprez i do startu w takich imprezach też.

Czy ktoś jeszcze spoza naszej kadry na te mistrzostwa ma szansę wejść w najbliższym czasie do ścisłej reprezentacji torowej? Co się dzieje z Damianem Zielińskim?

- Damian cały czas wykonuje program przygotowań. Na pewno będzie w tym roku startował w mistrzostwach Polski. Jeżeli chodzi o innych to uważam, że jest w grupie sprintu kilku ciekawych, utalentowanych zawodników. Część z tych, którzy będą próbowali dobijać się do nas pochodzi ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Żyrardowie, inni z różnych stron Polski.

Mamy nową drużynę średniodystansową i myślę, że wciąż będzie tych zawodników przybywało. Nie będzie wielkich zmian w ciągu roku, ale do igrzysk w Londynie powinna wykrystalizować się dosyć szeroka i wyrównana kadra licząca od 8 do 10 zawodników średniego dystansu i 6-8 sprinterów, a wszystko oczywiście poparte długą ławką kobiet. Ta jest na dzień dzisiejszy bardzo krótka, a to ze względu na takie a nie inne szkolenie, czyli brak pracy typowo torowej w klubach.

Ale jednak są kluby wyjątkowe, a pan jeden reprezentuje. Jak wyjaśni pan fenomen Żyrardowa i Grudziądza w polskim kolarstwie torowym?

- Tak fenomen, ale poparty pracą. Zarówno w jednym, jak i w drugim klubie jest kilku fanatyków, którzy swój czas wolny poświęcają pracy z młodzieżą. Z dobrym naborem. Na tym to polega.

Fenomen Żyrardowa chyba się już jednak skończył. Od tego roku nie ma tam już sekcji kolarskiej. A wyszli stamtąd Rafał [Ratajczyk], Renata Dąbrowska, a ostatnio Ola i Grzesiek Drejgierowie. Kolarstwo na wysokim poziomie okazało się być w mieście zbyteczne. Tam wolą łożyć na piłkę nożną, która jest na bardzo, bardzo słabym poziomie [klasa okręgowa], niż na sport, który jest wizytówką miasta. [Pochodzi z Żyrardowa również Grzegorz Krejner, trener grupy sprinterskiej reprezentacji Polski.]

Co będzie z tym nowym tworem, który powstał przy pruszkowskim welodromie?

- Pruszkowskie Towarzystwo Cyklistów to jest klub oparty w 99% na zawodnikach z Żyrardowa. Cały klub z Żyrardowa [Cyklista], łącznie ze mną, przeszedł do PTC. Tutaj stworzono nam warunki, na dziś dość znośne, na które nie możemy narzekać, choć oczywiście, jak zawsze, mogły by być lepsze. Szkoda tylko, że nie ma dużego zaplecza.

W Żyrardowie była kopalnia talentów. Miejsce to było takie, że co roku pojawiał się jeden czy dwóch zawodników na bardzo wysokim poziomie. Zobaczymy, czy uda nam się coś takiego stworzyć w Pruszkowie, by zawodnicy stąd, lub z okolic, byli w stanie dobijać się do wyników światowych, czy, jak na razie, ogólnopolskich. Kiedyś były w Polsce tylko dwa kluby torowe, a dziś jest ich więcej, bo coraz więcej ośrodków ma odpowiednie zaplecze. My w Pruszkowie, w oparciu o tor, dopiero zaczynamy coś tworzyć.

Zawsze mnie ciekawiło jak udaje się panu przekonać młodych ludzi do tego, że ściganie się w kółko na rowerze może być fajne.

- Podczas pracy w Żyrardowie mieliśmy taki styl jeżdżenia po szkołach i robienia naborów. Z jednego naboru, od 1 500 do 2 000 osób, selekcjonowało się najzdolniejszą młodzież, w okolicach 20 osób i z nimi się pracowało. Mówiliśmy im, że wiele mogą osiągnąć, nawet mistrzostwo świata.

Na przykładzie Rafała [Ratajczyka], Grześka Krejnera, Grześka Januszewskiego, który wcześniej jeździł w przełajach, wszystkich tych najlepszych zawodników oni obserwowali, dorastali ścigając się na rowerkach i po prostu im się to spodobało. Tak się zaczęła przygoda ich wszystkich z kolarstwem, również najmłodszych Grześka Drejgiera, Oli Drejgier czy Renaty Dąbrowskiej. Na początku była to dla nich zabawa, aż się w to wciągnęli i zostali profesjonalistami.

Czy jako trener zatrudniony w Polskim Związku Kolarskim może pan narzekać na brak czegoś, co jest potrzebne w tej pracy?

- Nie. Wszystko to, co mogliśmy dostać, mieliśmy zapewnione: starty w Pucharze Świata, przygotowania, sprzęt, i to taki, jak ma świat. Brak nam tylko i wyłącznie czasu i spokoju. Jeżeli będziemy to mieli, zaczniemy gonić świat. Myślę, że to się uda. Nie w tym roku, ale w kolejnym będzie już lepiej.

Jednocześnie wiemy oczywiście, że inni nie stoją w miejscu i też szukają nowych rozwiązań na poprawę swojej jakości. Tak to jest: jedni uciekają, inni ich gonią. I to jest całe piękno rywalizacji sportowej, która mobilizuje i daje szansę reklamy miastu, państwu czy nawet samemu sobie.

Jak się panu układają normalne, nietrenerskie stosunki z zawodnikami i zawodniczkami?

- Konfliktów nie ma. Grupa jest raczej ułożona, a problemy są przecież wszędzie. Bardzo ciężko się pracuje z kobietami. Jak jest pięć charakterów, to jest pięć różnych problemów. Tak samo z mężczyznami. Każdy człowiek jest inny, a wszystkim nie można dogodzić. W każdym razie rozumiemy się na tyle, by iść do przodu. Nie mogę narzekać. Mogło być gorzej.

Obiekt w Pruszkowie z całą pewnością pozwoli spopularyzować kolarstwo, na początku to torowe. Przy wielu okazjach dziwi się niskiej popularności tego sportu Maja Włoszczowska podkreślając, że przecież więcej ludzi w Polsce jeździ na rowerze niż chociażby biega.

- Welodrom da nam potężnego kopa, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Obiekt będzie przyciągał coraz większą liczbę ludzi jeżdżących na profesjonalnych już rowerach. Ponadto wielu szosowców będzie mogło skorzystać z toru, co im bardzo pomoże, bo tor kształtuje wysoki rytm jazdy.

Zawodnik, który jeździ na torze, jak [Robert] Bartko, wspaniale radzi sobie również na szosie. [Mark] Cavendish startował w tych mistrzostwach świata, gdzie nie osiągnął może tak dobrego wyniku, na jaki liczył, ale tuż przed startem tutaj wygrał we wspaniałym stylu wyścig Mediolan-Sanremo.

Kolarstwo jest jedno: gros zawodników ściga się zarówno na torze i na szosie. Średniodystansowi torowcy jeżdżą na szosie, a wybitni szosowcy: Ignatiew, Cavendish, próbują się na torze.

Takie wybitne jednostki mieliśmy też w Pruszkowie. Pod nieobecność Hoya czy Wigginsa zaatakowała młodzież.

- Taki [Taylor] Phinney to ubiegłoroczny junior. Przegrał z naszym Michałem Kwiatkowskim wyścig na czas podczas ubiegłorocznych [szosowych] mistrzostw świata juniorów. Polak zdobył złoto, a on tylko był trzeci. To wielki talent. U nas takich nie brakuje, ale trzeba z nimi popracować, spokojnie realizując założony plan przygotowań. Przy dużym sztabie organizacyjnym, gronie kilku lekarzy, można selekcjonować tę najlepszą młodzież, stworzyć cykl długofalowy.

Żebyśmy nie zakładali tylko planów na jeden rok, ale przynajmniej na trzy lata. Wtedy możemy zacząć z taką długą ławką pracę. Z krótkiej, kilkuosobowej ławki nic się nie wybierze, bo nie ma kim zastępować podstawowego zawodnika. Możemy to zobaczyć na dzisiejszym przykładzie: Rafał jest chory i powinniśmy dać mu spokój, czas na wyzdrowienie, a niech startuje ktoś inny, kto jest w lepszej dyspozycji.

Josephine Tomic powiedziała po wywalczeniu złota w omnium, że sukcesy reprezentacji Australii wiążą się z powołaniem bardzo silnego i rozbudowanego sztabu szkoleniowo-medycznego, w tym nawet specjalnego człowieka odpowiedzialnego za nagłe kontuzje. Pan może o tym pomarzyć.

- Jasne, że chcielibyśmy, żeby osób pomagających naszej kadrze było jak najwięcej. Na razie zaczynamy opracowywać program długofalowy. Współpracujemy z doktorem Pietruszyńskim, wprowadzamy badania, które mają na celu dokładny monitoring każdego zawodnika. Na wszystko potrzebujemy czasu.

Jak pan w ogóle oceni rywalizację, która miała miejsce w Pruszkowie? Świat nam ucieka, ale robi to w imponującym stylu.

- Mamy rok poolimpijski. Zespoły schodzą z presji wielkiego wyniku, większość zawodników odpoczywa. Gdy trenują, nie mają najwyższego poziomu sportowego, bo ten przyszedł na igrzyska w Pekinie. Znów zaczynają cykl czteroletni, organizm zaczyna się przyzwyczajać do coraz większych obciążeń. Trend natomiast w świecie jest ciągle ten sam: gonienie za sprzętem i metodami szkoleniowymi, za ułamkami sekund. Jak my się teraz zatrzymamy, to nie dogonimy już świata. Nie ma takiej opcji.

Komentarze (0)