Kolarstwo szosowe przez postronnych obserwatorów uważane jest za nudny sport. 180 facetów przemierza 200 kilometrów na rowerze. Co w tym ciekawego? Pierwsze godziny transmisji live można więc sobie odpuścić, chyba że ktoś lubi sobie pooglądać zamki nad Loarą, alpejskie przełęcze lub plaże nad Lazurowym Wybrzeżem. Do śledzenia relacji można zasiąść 40 kilometrów przed metą, bo wtedy jest szansa, że ktoś zdecyduje się na brawurowy solowy atak lub też jeden z uciekinierów rozpocznie heroiczną walkę z samym sobą i nadciągającym peletonem. Jeśli jednak mamy płaski etap dla sprinterów, to wystarczy jeśli włączymy telewizor na ostatnie 5 kilometrów, aby dowiedzieć się, co oznacza zwycięstwo "o błysk szprychy".
"Tour de Sky"
Jeszcze kilka lat temu takie powierzchowne postrzeganie kolarstwa rzeczywiście miało rację bytu. Trasy wielki tourów były tworzone schematycznie, tj. pierwszy tydzień składał się z etapów dla sprinterów, w drugiej fazie wyścigu mieliśmy pagórkowate odcinki przerywane płaskimi etapami, a trzeci tydzień wypełniony był trudnymi alpejskimi przeprawami i dopiero tam miała miejsce prawdziwa walka. Na dodatek trzytygodniowe imprezy zdominowała brytyjska ekipa Team Sky (dziś Ineos Grenadiers), której styl jazdy polegał na formowaniu pociągu złożonego z pomocników, na którego końcu jechał lider ekipy.
ZOBACZ WIDEO: dziejesiewsporcie: Niecodzienne obrazki z boiska. Bramkarz aż wziął się za łopatę
Drużyna dyktowała wysokie tempo do ostatniego kilometra, neutralizując ataki kolarzy innych zespołów. Zaś sam lider drużyny pojawiał się na czele grupy tylko na moment, aby odebrać "przygotowane" zwycięstwo. Styl nudny dla oka, ale do bólu skuteczny. Jego twarzą stał się czterokrotny zwycięzca wyścigu Christopher Froome. W ten sposób Tour de France w latach 2012-2019 stał się "Tour de Sky". Jedynym kolarzem, który złamał monopol brytyjskiej maszyny, był Vincenzo Nibali w 2014 roku.
Zmiana warty
Sytuacja zmieniła się w pandemicznym sezonie 2020. Odwołano wszystkie kolarskie imprezy zaplanowane na wiosnę, a latem kolarze spokojnie przygotowywali się do przesuniętego na wrzesień Tour de France. Liderem przemianowanego z Team Sky na Ineos Grenadiers zespołu był wówczas Egan Bernal. Kolumbijczyk rozpoczynał wyścig jako obrońca tytułu, ale wskutek problemów z plecami pod koniec drugiego tygodnia zaczął ponosić wysokie straty i wycofał się z wyścigu. Pierwsza od lat porażka brytyjskiej ekipy stała się faktem, co dało początek nowej erze w dziejach tego sportu.
Nowym królem miał jednak zostać ktoś inny niż Tadej Pogacar. Miał nim być jego rodak Primoz Roglic, ale na decydującym etapie jazdy indywidualnej na czas drugi w klasyfikacji generalnej Pogacar pokonał murowanego faworyta o 1 minutę i 56 sekund. Przed "czasówką" na La Planche des Belles Filles Roglic miał 57 sekund przewagi, a po jej zakończeniu miał 59 sekund straty do fenomenalnego Tadeja. 21-letni Pogacar został drugim najmłodszym zwycięzcą Tour de France w historii, a przy okazji wygrał oczywiście klasyfikację młodzieżową oraz górską. Zdobył trzy koszulki za jednym zamachem, a był to przecież jego debiut...
Kolarz z innej epoki
W sezonie 2021 Słoweniec udowodnił, że nieoczekiwane zwycięstwo w Tour de France nie było jednorazowym wyskokiem. Wyścig kontrolował od początku, a na koniec wygrał 2 najtrudniejsze etapy. Co istotne, drużyna UAE Team Emirates nie miała w swoich szeregach takich pomocników jak wcześniej Christopher Froome w Team Sky. Drużyna była budowana wokół Słoweńca, ale można było odnieść wrażenie, że zwycięstwa odnosi on w pojedynkę, bez pomocy kolegów. Styl jazdy Pogacara polegał na długich samotnych rajdach. Kiedy atakował, nikt nie był w stanie utrzymać jego koła i w taki sposób budował swoją przewagę.
Ten styl przypominający kolarskie rozgrywki sprzed kilkudziesięciu lat bardzo spodobał się kibicom. Pojawił się ktoś, kto zaczął zrywać ze starymi schematami. Pokazał, że nie zawsze trzeba kalkulować i realizować pieczołowicie obmyślaną taktykę, aby móc wygrać. Można odnosić sukcesy, a przy okazji tworzyć widowisko.
W ten sposób Pogacar zaczął podbijać wyścigi, w których na papierze kolarze o jego charakterystyce nie mają szans. Mowa tu przede wszystkim o Wyścigu Dookoła Flandrii - klasyku słynącym z pagórkowatych brukowanych odcinków dróg. Przez lata wydawało się, że sukces drobnej budowy kolarza w tego typu imprezie nie ma szans powodzenia, bo jest to teren do walki dla mocno zbudowanych zawodników.
W ubiegłym roku Słoweniec udowodnił niedowiarkom, że na bruku czuje się jak ryba w wodzie i wygrał "Flandrię" na solo, zostawiając za plecami specjalistę od tej kolarskiej konkurencji Mathieu van der Poela. Skoro na brukowanej nawierzchni popularny "Pogi" radzi sobie świetnie, to i na szutrowych drogach rozprawia się z rywalami. Szutrowy klasyk Strade Bianche wygrał w tym roku po raz drugi i to w jakim stylu - atakując 80 kilometrów przed metą.
Nie ma ludzi niezniszczalnych
Tak niesamowite osiągnięcia sprawiły, że w środowisku kolarskim pojawiły się spekulacje, czy pod takimi rezultatami nie kryje się wspomaganie dopingiem. Do edycji Tour de France z 2022 roku wydawało się, że Pogacar jest nie do pokonania. Początek tamtego wyścigu również układał się po myśli Słoweńca. Wygrał 2 etapy już w pierwszym tygodniu i objął prowadzenie w generalce. Na 11. etapie wpadł jednak w zasadzkę przygotowaną przez zespół Jumbo-Visma.
Jonas Vingegaard oraz Primoz Roglic na przemian atakowali kolarza UAE Team-Emirates, zmuszając go do nieustannego wysiłku podczas podjazdu na Col du Galibier. Błędy taktyczne oraz nierozsądne gospodarowanie siłami sprawiły, że Pogacar na finałowej wspinaczce na Col du Granon przeżył potężny kryzys i stracił do Jonasa Vingegaarda prawie 3 minuty. Na kolejnych etapach próbował odzyskać koszulkę lidera, ale Duńczyk okazał się rywalem godnym Tadeja i dowiózł zwycięstwo do Paryża. Tamte wydarzenia pokazały, że Pogacara można złamać.
Vingegaard znalazł sposób na Pogacara również w ubiegłym roku, dlatego przed tym sezonem nikt już tak pewnie nie stawiał na to, że Słoweniec powróci na tron. Jednak wypadek w Wyścigu Dookoła Kraju Basków utrudnił liderowi Visma-Lease a Bike przygotowania do najważniejszego startu, co prawdopodobnie przełożyło się na porażkę Duńczyka ze znajdującym się w życiowej formie Pogacarem.
Złoty czas dla kolarstwa
Pojawienie się Jonasa Vingegaarda, czyli jak na razie jedynego kolarza będącego w stanie rywalizować z Pogacarem w wielkich tourach, to najlepsza rzecz jaka mogła zdarzyć się kolarstwu. Spontaniczny i dynamiczny Pogacar kontra bardziej zrównoważony, ale za to konsekwentny Vingegaard. To para, która od 4 lat tworzy prawdziwe widowisko na Tour de France i oby robiła to jak najdłużej.
Jeśli dodamy do tego starania organizatorów, aby wyścigi stawały się mniej schematyczne i kolarze górskie przełęcze mogli pokonywać już na starcie rywalizacji, to kolarstwo wydaje się być bardziej atrakcyjne niż kiedykolwiek. Sport ten na nowo zyskał nieprzewidywalność. Istotna jest także długość odcinków, które dawniej przekraczały 200 kilometrów. Organizatorzy postanowili je skrócić, przez co poszczególne etapy mają bardziej dynamiczny przebieg. Walka trwa od startu do mety i nie ma pustych, niepotrzebnych kilometrów.
Tadej Pogacar jako pierwszy kolarz od 26 lat wygrał w jednym sezonie Giro d'Italia oraz Tour de France, rozpoczynając nowy rozdział w historii tego sportu. Czy spróbuje dołożyć do tego jeszcze triumf w Vuelta a Espana? Wszystko wskazuje na to, że w tym roku jeszcze to nie nastąpi, ale mając dopiero niespełna 26 lat, ma dość czasu by śrubować kolejne rekordy. Pytanie tylko, kim będą jego następcy i czy będą kontynuować jego dokonania.
Zobacz też:
Słoweniec wygrywa Tour de France po raz trzeci. Dołączył do elitarnego grona
Tour de France: nokaut na królewskim etapie