Z Unią po medal - rozmowa z Marcinem Jarosem, nowym-starym zawodnikiem Aksam Unii Oświęcim

- Chciałbym zdobyć z Unią medal. Kolor kruszcu jest tutaj sprawą drugorzędną - przyznał Marcin Jaros, nowy-stary skrzydłowy Aksam Unii, który wrócił do macierzystego klubu po trzech sezonach gry w Zagłębiu Sosnowiec.

Radosław Kozłowski: "Maliniak" na starych śmieciach. Tak w kolokwialny sposób można podsumować twój powrót do macierzystego klubu...

Marcin Jaros: Dokładnie (śmiech). W Oświęcimiu zawsze czułem się świetnie. Tutaj się wychowałem, dorosłem i poznałem wielu wspaniałych ludzi. Fajnie znów przyjść na lodowisko, na którym stawiałem pierwsze hokejowe kroki.

Długo zastanawiałeś się nad rozwiązaniem kontraktu z Zagłębiem? Przyjęło się, że kapitan ostatni opuszcza tonący okręt...

- Przyjęło się, ale ja już nie mogłem dłużej czekać. Przede mną na taki krok zdecydowało się kilku obcokrajowców. Ci, co zostali też mają już dość tej dziwnej sytuacji i wczoraj nie wyszli na mecz z Naprzodem Janów.

Prawdą jest to, iż myślałeś o zawieszeniu łyżew na kołku?

- Owszem zastanawiałem się nad zakończeniem kariery, ale z drugiej strony ciężko byłoby mi się rozstać z hokejem, który jest moją pasją i sprawia mi ogromną przyjemność.

Jak ocenisz twój pobyt w Zagłębiu?

- Było różnie, ale ogólnie miło wspominam ten czas. Fakt, że nie potrafiłem utrzymać stabilnej formy i lepsze mecze przeplatałem słabszymi. Z Sosnowcem się jednak nie rozstaje, bo mieszkam tam na stałe z żoną, która pochodzi z tego miasta. Żałuję tylko, że klub, w którym spędziłem trzy lata zaczyna powoli się rozpadać.

Sosnowieccy kibice na forach internetowych zarzucali ci, że nie dawałeś z siebie wszystkiego...

- Na internetowych forach każdy jest anonimowy i może wypisywać wiele różnych rzeczy. Koledzy z drużyny informowali mnie o takich "smakowitych" wypowiedziach na mój temat, jednak muszę stwierdzić, że większość z nich nie ma pokrycia w rzeczywistości.

Oczywiście krytyka po słabych występach jest czymś normalnym. Kibic płaci za bilet i wymaga - jeśli jest zawiedziony postawą drużyny, to ma prawo nas skrytykować. Jeśli idzie nam dobrze może nas pochwalić i napisać, że zagraliśmy niezły mecz.

Wiele teraz mówi się o prezesie Bernacie, zwłaszcza w negatywny sposób. Poznałeś go, miałeś okazję z nim przebywać. Jakim jest człowiekiem?

- To bardzo fajny facet, a przy tym zdeterminowany działacz, który godzinami szuka sponsorów. Ma bardzo nieustępliwą naturę - jeśli wyrzucają go drzwiami, to wchodzi oknem. Zawsze miałem z nim świetny kontakt i życzę prezesowi Bernatowi, jak i całemu Zagłębiu wszystkiego najlepszego.

Wróćmy troszkę do przeszłości. Pamiętasz początki w seniorskiej drużynie Unii? Wasz atak Wojtarowicz-Jakubik-Jaros był przez kibiców Unii pieszczotliwie nazywany młodymi wilkami...

- Miło powspominać te czasy... To był naprawdę jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Gra na najwyższym poziomie, huczna młodość. Czego w tym wieku można chcieć więcej? Niektórzy mówili, że byliśmy świetnym trio zarówno na lodzie, jak i poza nim. To prawda, lubiliśmy chodzić po dyskotekach, imprezować, ale czasy się zmieniły. Teraz każdy z nas psychicznie dojrzał, ale miłość do hokeja wciąż tętni.

Wasza gra była miła dla oka, pamiętam, że każdą bramkę celebrowaliście w inny sposób...

- Zgadza się. Przed każdym meczem ustalaliśmy, co zrobimy, jeśli jeden z nas strzeli gola. Zawsze będę to wspominał z sentymentem, zwłaszcza że mieliśmy po dwadzieścia lat, a strzelaliśmy bramki praktycznie jak na zawołanie...

"Jaros ma talent, ale jest bardzo leniwy, dlatego trzeba nad nim stać z batem" - wiesz kogo to słowa?

- Trenera Sidorenki... Sporo się od niego nauczyłem. Wiele razy zostawałem z nim po treningu i ćwiczyłem indywidualnie. Zawdzięczam mu bardzo dużo. To dzięki niemu w wieku zaledwie dwudziestu lat grałem w reprezentacji na mistrzostwach świata.

Był twoim autorytetem?

- Był, jest i będzie. To najlepszy trener pod okiem którego mogłem się rozwijać i podnosić swoje umiejętności. Ostatnio nawet miałem okazję się z nim spotkać, pogadaliśmy jak łyse konie. Opowiedział mi o lidze KHL i swoich problemach z sercem. Na szczęście jego kłopoty ze zdrowiem nie spowodowały tego, że musiał się rozstać z trenerką. (Andrei Sidorenko został zwolniony 9 października br. z funkcji trenera Traktora Czeljabińsk, występującego w lidze KHL - przyp. red.),

A co powiesz o metodach obecnego trenera Unii?

- Na pewno wie, co robi. Lubi trzymać drużynę w ryzach - i tu widzę podobieństwo z trenerem Sidorenką. Cóż, drużyna musi być budowana w myśli zasady: "order, beauty, class" (porządek, piękno i klasa). Jeżeli się tym zasadom nie podporządkujesz, to nie ma dla ciebie miejsca w zespole.

Po trzech latach przerwy znów założyłeś koszulkę Unii. Piątkowy mecz z Podhalem był dla ciebie bardzo udany. Otworzyłeś wynik spotkania i zaliczyłeś asystę przy trafieniu Waldka Klisiaka...

- Cieszę się, że wróciłem w dobrym stylu. Jestem zmobilizowany do dalszej pracy. Muszę jednak przyznać, że jestem pełen uznania dla Waldka Klisiaka. On się nie zmienia, gra tak samo jak dziesięć lat temu i dla mnie jest kluczowym zawodnikiem naszej drużyny. Nie potrafię sobie wyobrazić, co się stanie gdy Waldek skończy karierę.

Na pewno powinien zostać należycie uhonorowany. Może mecz pożegnalny, połączony z zawieszeniem koszulki z numerem 4 pod dachem tafli?

- No, ja myślałem raczej o jakimś pomniku. Na sektorze G, obok budki Aksamu jest dobre miejsce (śmiech).

Na koniec i zupełnie na poważnie, jaki cel stawiasz sobie w obecnym sezonie?

- Chciałbym zdobyć z Unią medal. Kolor kruszcu jest tutaj sprawą drugorzędną.

Komentarze (0)