Co najmniej duże niezadowolenie wśród części kierowców wywołała nowa nawierzchnia. Organizatorzy imprezy zdecydowali się bowiem na wylanie nowego asfaltu ze względu na dość długi okres, w którym tor nie był używany.
Wiodącą postacią wśród krytyków był Lewis Hamilton. Mam wrażenie, że lubi on od czasu do czasu skorzystać ze swojego statusu ikony F1, aby wspomóc "kolportaż" swojego przekazu. Tym razem nie było inaczej, a od piątkowych treningów nowy, stary turecki obiekt był w zasadzie oceniany jako stwarzający zagrożenie dla zawodników.
Pytanie, czy były to opinie przesadzone czy nie. Byli przecież kierowcy jak najbardziej zadowoleni z charakterystyki obiektu. Choćby Charles Leclerc. Oczywiście to fakt, że przyczepność była na bardzo niskim poziomie. Dyskutować też można nad sensem takiej inwestycji przez organizatorów wyścigu, ale jeden czynnik w tym sporcie pozostaje niezmienny. Warunki dla wszystkich są takie same.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co czuje Kubica, gdy ściga się w DTM? Zobacz film z wnętrza BMW
Tajemniczości całej sytuacji dodawał kolejny fakt. Otóż standardem jest, iż tor w ramach kolejnych pokonywanych okrążeń (np. w trakcie treningów) "przyspiesza". Przyczepność zwiększa się poprzez odkładaną na torze gumę, a tym samym czasy okrążeń zaczynają spadać. Nowa nawierzchnia w Istambule jakimś sposobem wyłamywała się z tej rutyny, a pogorszenie tej negatywnej tendencji nastąpiło wskutek deszczowej, sobotniej aury.
O ile na suchym torze można było narzekać na brak przyczepności, o tyle w warunkach deszczowych jestem w stanie przyznać trochę racji Hamiltonowi. Rzeczywiście gołym okiem widać było, że jakiekolwiek utrzymanie się na torze stanowiło nie lada wyzwanie. Samochody nie były w stanie uzyskać normalnej trakcji przez 70 proc. długości prostej startowej. Do tego było bardzo zimno, co wraz z wyjątkowo niską przyczepnością uniemożliwiało wielu kierowcom choćby zbliżenie się do temperatur opon, w których te zaczynają pracować.
Nic dziwnego, że Q1 zostało przerwane. Do tego momentu wyraźnym faworytem do zdobycia pole position był Max Verstappen wygrywający wszystkie treningi i uzyskujący ogromną przewagę w Q1. I rzeczywiście Verstappen był blisko, ale ubiegł go... nie kto inny, jak Lance Stroll i mieliśmy tym samym niezwykle ciekawy wynik Q3. O ile bowiem nie od dziś wiadomo, że Verstappen legitymuje się wyjątkowym talentem, wyczuciem samochodu i naturalną szybkością, o tyle w przypadku Strolla bardzo dobrze pamiętam nie tak odległe przecież, a jakże liczne komentarze, że F1 to nie jest miejsce dla niego, że era "pay drivers" już minęła, że jest tutaj dzięki finansom swojego ojca, itd.
W warunkach, które wprowadziły wiele chaosu, dzięki którym potentaci tego sportu jak choćby Mercedes się pogubili i, w których odmierzane w setnych częściach sekundy, niemal stałe różnice miedzy poszczególnymi bolidami przestały mieć zastosowanie. Kierowcy nie mieli oparcia w sztabie genialnych inżynierów wyciągających z niekończących się możliwości technicznych ten jeden, idealny zestaw ustawień. Dzięki temu to właśnie Lance Stroll okazał się zdobywcą pole position. To pierwsze wygrane kwalifikacje w jego karierze i jednocześnie dla najmłodszego kierowcy w historii F1. To jest zdecydowanie jego miejsce.
Przed wyścigiem wielu komentatorów zakładało, że zdecydowanym faworytem do zwycięstwa powinien być Verstappen. Tym samym pierwsze okrążenia wyścigu stanowiły niemałe zaskoczenie. Holender wystartował bowiem fatalnie, tracąc wiele pozycji, a dwa bolidy Racing Point w sposób niezagrożony rozbudowywały przewagę, a robiły to tak konsekwentnie, że na czwartym okrążeniu lider wyścigu Lance Stroll miał nad trzecim Sebastianem Vettelem aż 14 sekund przewagi.
Szkoda, że końcówka wyścigu była dla Racing Point mniej optymistyczna. Tym bardziej, że kierowcy niemal nie popełniali błędów. Inna kwestia, że ilość błędów podczas pit-stopów była w tym wyścigu bodaj rekordowa. A propos Vettela, Sebastian odegrał w tym wyścigu znaczącą rolę. Jechał cały czas swoim tempem i w zasadzie nie popełniał błędów, co w tych warunkach i na tym torze było samo w sobie dużym osiągnięciem.
Red Bull Racing był dużo szybszy od Vettela, podobnie Hamilton, a jednak najpierw Verstappen, a następnie i Brytyjczyk stracili wiele czasu na jeździe za czerwonym Ferrari. Przyczyną takiego stanu rzeczy były znów warunki. Lekko podsychający tor szybko zaczął wymagać opon przejściowych. Jednak obranie jakiegokolwiek innego toru jazdy (konieczne przecież przy wyprzedzaniu) było równoznaczne z drastycznie słabszą przyczepnością, a przy mieszance przejściowej, sprawdzającej się właśnie na wysychającej nawierzchni, taki manewr oznaczałby niemal pewną kolizję.
Verstappen był szybszy również od Racing Point i przy mniej dramatycznym przebiegu wyścigu prawdopodobnie zostałby zwycięzcą, ale oprócz startu zdarzył mu się kolejny błąd w bardzo bliskiej walce z Perezem. Pisałem niedawno o tym, że aktualnie Verstappen to już nie ten sam kierowca co na przykład dwa lata temu. Czy mam cofnąć te słowa? Moim zdaniem nie.
Kierowcy F1 to nie komputery, a w takich warunkach jakie w niedzielę panowały w Stambule błędy popełniało wielu, w tym Lewis Hamilton. Czy to czyni go mniej utytułowanym? Chodzi mi jedynie o to, że przy tak niskiej przyczepności, a dodatkowo ekstremalnie utrudnionej widoczności w bardzo bliskiej jeździe za drugim bolidem minimalnie zbyt duży kąt skrętu kierownicy, minimalnie zbyt optymistyczne wychylenie gazu może oznaczać brak możliwości opanowania samochodu.
Co ważne, nie tylko Racing Point były bardziej niż zwykle konkurencyjne w tym mocno chaotycznym wyścigu. Trzecie i czwarte miejsca zawodników Ferrari to ogromny postęp. Oby nie okazał się przypadkowy i nie wynikał tylko z chaotycznego przebiegu wyścigu.
Historyczne wydarzenie w Turcji związane jest jednak oczywiście z Lewisem Hamiltonem. Trochę pomogły mu warunki w drugiej połowie wyścigu. Im większa przyczepność, im bardziej suchy tor tym bardziej jasne było, że Mercedes będzie poza konkurencją. Jednak fakt pozostaje faktem i Brytyjczyk zapewnił sobie historyczny, siódmy tytuł w pięknym stylu.
Jarosław Wierczuk
Czytaj także:
Siedem piruetów w jednym wyścigu. Tak prysły marzenia Bottasa
Ferrari mogło wszystkich zaskoczyć w GP Turcji