Wielki piłkarski turniej z udziałem reprezentacji Polski sprawia, że dzieją się czary. Przez te kilka tygodni na futbolu znają się wszyscy, wszyscy futbol oglądają i przeżywają. W nadmorskim kurorcie, takim jak Sopot, widać to jak na dłoni.
W dniu spotkania z Hiszpanią panowie dyskutowali na "Monciaku" o tym, czy na lewej obronie powinien zagrać Maciej Rybus, czy Tymoteusz Puchacz, a panie w eleganckim barze zastanawiały się, co kierowało Cristiano Ronaldo, gdy na konferencji prasowej odstawił na bok butelki Coca-Coli. I nalegały, by mecz Biało-Czerwonych koniecznie puścić z głosem.
Starcie w Sewilli było obowiązkowym punktem programu tak dla miejscowych, jak i dla turystów. Taki mecz najlepiej obejrzeć w większym gronie, na przykład w barze ze znajomymi, wśród innych grup znajomych. Wtedy czuć emocje. Wtedy piłkarskie widowisko smakuje najlepiej.
ZOBACZ WIDEO: Odmieniona reprezentacja Polski wyrwała punkty Hiszpanii. Jak do tego doszło? "U kadrowiczów była wewnętrzna złość"
Jeszcze raz zagrać o wszystko
- Pal sześć, że pewnie ten mecz przegramy. W końcu mecz o wszystko gramy tylko raz na kilka lat. A może tym razem będzie inaczej? - mówili goście lokali, w których można było oglądać starcie z Hiszpanią. Potem zrezygnowani machali ręką, gdy Alvaro Morata strzelił nam gola, łapali się za głowy, kiedy Robert Lewandowski kropnął prosto w Unaia Simona, padali sobie w ramiona, gdy nasz kapitan strzałem głową pokonał hiszpańskiego bramkarza. W końcówce serca drżały im tak samo, jak drżała piłka w dłoniach Wojciecha Szczęsnego. A w doliczonym czasie gry niejeden krzyknął do sędziego Daniele Orsato: "Panie Włochu, kończ już ten mecz!".
Włoch mecz skończył i było inaczej niż zwykle. Spełniły się skromne marzenia, by po meczu o wszystko nie było meczu o honor, a jeszcze jedno spotkanie o taką samą stawkę. Tyle wystarczyło, by polski kibic poczuł się szczęśliwy.
Długie czekanie, krótkie wiwaty
Ci najszczęśliwsi, a może najbardziej ciekawscy, zbierali się pod sopockim hotelem Biało-Czerwonych od wczesnych godzin popołudniowych w niedzielę.
Im bliżej było godziny przyjazdu reprezentacji, tym więcej osób kręciło się pod hotelem i tym częściej padało pytanie: "o której będą". Jedni szukali tej informacji u ekip telewizyjnych, które w oznakowanych logami swoich stacji autach chowały się przed palącym słońcem. Inni zaczepiali policjantów, obstawiających wjazd do hotelu.
- Przyjadą o 15:30 - powiedział kilkuletniemu chłopcu funkcjonariusz w furażerce. Kolumna aut, której sercem były dwa autokary z napisem "POLAND", przyjechała kilkanaście minut wcześniej. Do tego czasu pod hotelem zebrało się około 200, może 250 osób. Zabawny był to widok, gdy tłoczyli się pod nielicznymi, młodymi drzewami, by w ten upalny dzień skorzystać z ich cienia.
Przyjazd pojazdów z piłkarzami sprawił, że rozległy się brawa, a potem okrzyki "dziękujemy" i "Polska, Biało-Czerwoni". Wiwaty trwały jednak krótko. Kiedy ostatnie auto z kolumny wjechało na teren hotelu, bramę zastawiono dwoma elementami ogrodzenia z napisem "Polska". Bo choć piłka łączy nas bardzo mocno, to COVID-19, póki co, równie mocno dzieli.
- No ale tę bramę mogliby zostawić otwartą - odezwał się pełen rozczarowania kobiecy głos. - O, tam idą - ekscytował się młody chłopak, wypatrujący za ogrodzeniem swoich idoli. - A ja chyba widziałem "Pablo" Sousę - chwalił się jego kolega.
Piłka łączy, COVID dzieli
Piłkarze nie wyszli do kibiców. W końcu czasy mamy jakie mamy i choć koronawirus chyba już naprawdę jest w odwrocie, a kadrowicze są zaszczepieni, to za niepotrzebne ryzyko UEFA mogłaby zmyć im głowy. Na autografy i zdjęcia będzie jeszcze czas. Na razie mogli tylko zobaczyć i usłyszeć swoich fanów. A już na pewno usłyszeli tego, który pod hotel przyszedł z megafonem i apelował, by w środę Polacy odpłacili się Szwedom za "Potop" sprzed 360 lat i zrobili im "potop polski".
Za ogrodzenie wyszedł tylko rzecznik prasowy polskiej reprezentacji Jakub Kwiatkowski. Błyskawicznie otoczył go wianuszek dziennikarzy i operatorów kamer, a zza ich pleców rozmowie przysłuchiwali się kibice.
Kwiatkowski odsłonił część kulis meczu w Sewilli. Zdradził, że przed spotkaniem płomienną przemowę wygłosił w szatni Kamil Glik. Dodał, że sobotnie widowisko kosztowało nasz sztab szkoleniowy dużo nerwów, a on sam o mało nie dostał żółtej kartki, bo zdenerwowany decyzjami po analizie VAR wdawał się w ostre wymiany zdań z sędzią techniczną.
Czy będziemy dziękować za "Potop"?
Remis z Hiszpanami wystarczył, by polska kadra w oczach swoich sympatyków zmieniła się ze zbieraniny, która może tylko rozczarować, w grupę walczaków, zdolnych do dużych rzeczy. Tu już nastąpił przełom. O drugi trzeba postarać się w środę w Sankt Petersburgu, bo jak słusznie zauważył Kwiatkowski, jeżeli tam nie uda się ze Szwedami, to o Hiszpanii szybko zapomnimy.
- Czy będzie "Potop polski"? My chcemy jechać i wygrać. Nazwijcie to sobie jak chcecie, dla nas to nie ma znaczenia - powiedział. - Spotkanie w Sewilli pokazało nam, że potrafimy grać w piłkę. Pojedziemy do Sankt Petersburga, żeby wrócić stamtąd w zupełnie innych nastrojach niż ostatnio - dodał.
Jeżeli tak się stanie, jeżeli Biało-Czerwoni w nocy ze środy na czwartek wrócą do Sopotu z awansem, to pod bramą swojego hotelu mogą spodziewać się o wiele liczniejszego komitetu powitalnego. Szczęśliwy polski kibic umie za to szczęście dziękować.
Czytaj także:
"Ze Szwecją na ławce rezerwowych". Były kadrowicz nie ma litości dla Krychowiaka
Były reprezentant kpi z Hiszpanów. "Lewandowski utkwił im w gardle"