Powszechnym jest pogląd, że finały Mistrzostw Europy stoją na poziomie znacznie wyższym aniżeli światowy czempionat. Na Euro nie ma bowiem ma miejsca dla zespołów klasy wątpliwej, jak Kostaryka, Iran, Arabia Saudyjska czy Togo, które dwa lata temu zaszczyciły nas swoją obecnością w czasie Weltmeisterschaft. Szesnastu uczestników austriacko-szwajcarskiego turnieju tak na dobrą sprawę podzielić można na dwie wiodące grupy - tradycyjnych faworytów i bezsprzecznych kandydatów do roli 'czarnego konia'. Granica między wspomnianymi grupami jest jednak bardzo płynna, bo czy ktoś śmie lekceważyć Polaków, którzy w eliminacjach okazali się lepsi od Portugalii, bądź też gromiącą Holendrów Rumunię?
Europejski futbol na najwyższym z dostępnych poziomów jest niezwykle wyrównany i każdy może wygrać z każdym - nie ma podziału na mocnych i mocniejszych. Słabszy dzień, a może błysk geniuszu jednego z lekceważonych wcześniej rywali i żelazny kandydat do podium błyskawicznie żegna się z turniejem. Euro sprzyja podobnym rozstrzygnięciom. Wszak na przestrzeni ostatnich czterech czempionatów aż dwóch końcowych triumfatorów (Dania i Grecja) można było uznać za absolutnie sensacyjnych. Kto zaskoczy tym razem - nieobliczalni gospodarze, Rosjanie z Guusem Hiddinkiem na kapitańskim mostku, a może strasząca nieograniczonym potencjałem Chorwacja?
Szukaniu czarnego konia sprzyja wątpliwa moc tradycyjnych faworytów. Hiszpanie? Jak to Hiszpanie - w eliminacjach cudowni, a w czasie turnieju sprawa się rypnie. Francja walcząc o awans niemiłosiernie męczyła się z Izraelem, a Portugalczycy ledwo wyszli z grupy. Włosi? Nie zachwycają, choć niewątpliwie mają mentalność zwycięzców. Czechom brak błysku, Holendrzy są chimeryczni, a Niemcy mają problem z golkiperem i formacją obronną. Umówmy się - żaden z faworytów w stu procentach nie przekonuje. Ja stawiam więc na sensację. Nazywa się Rumunia. Bo czemu nie? Ten zespół ma coś w sobie. Polska? Nie wyrokuję. Rozum i serce znów negują się wzajemnie. Ale będę wierzył, bo Euro to czas sensacji.