Żużel. Przebył drogę z samego dna do mistrzostwa Polski. Zwalniał się z wojska, żeby jeździć w lidze [WYWIAD]

WP SportoweFakty / Michał Krupa / Na zdjęciu: Stanisław Burza
WP SportoweFakty / Michał Krupa / Na zdjęciu: Stanisław Burza

- Jeśli tylko pojawią się odpowiednie osoby, które będą mieć pomysły i chęci do działania, to myślę, że w Tarnowie, gdzie są żużlowe tradycje, można to wszystko naprawić - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty wychowanek Unii Tarnów, Stanisław Burza.

[b]

Stanisław Wrona, WP SportoweFakty: Na wstępie może pan przypomnieć jak to wszystko się zaczęło - jak wyglądały pana żużlowe początki?[/b]

Stanisław Burza, wychowanek Unii Tarnów, uczestnik mistrzostw świata w long tracku: Egzamin na licencję zdałem 10 października 1996 roku w Ostrowie Wielkopolskim. Z nim związana jest jeszcze pewna historia. Pierwotnie mieliśmy zdawać w Częstochowie, w okolicach połowy września. Przez cały miesiąc pogoda dopisywała, jednak gdy przyjechaliśmy na miejsce, to padał deszcz i egzamin został przesunięty o dwa tygodnie, na początek października. Gdy ponownie zjawiliśmy się w Częstochowie, również padało. W związku z tym, że było dużo chętnych i mieliśmy już koniec sezonu, zapadła decyzja, żeby przejechać do Ostrowa Wielkopolskiego, ponieważ odległość była stosunkowo niewielka.

Ostatecznie tam został zorganizowany egzamin na licencję. Gdy dotarliśmy do Ostrowa, na torze były jeszcze kałuże i był on mocno rozmoczony. Pracowały przy nim jednak osoby funkcyjne, dodatkowo do pomocy ściągnięto nawet wojsko. Ostatecznie ci wojskowi wyjechali i pomagali ubijać ten tor. W końcu egzamin doszedł do skutku, a podeszło do niego bardzo dużo osób, ok. 30. Wówczas zdawali ze mną również m.in. Mariusz Puszakowski i Tomasz Chrzanowski. Spotkałem się z nimi już w Częstochowie, poprzedniego wieczoru i potem razem wszyscy braliśmy udział w egzaminie.

Skąd w ogóle wzięło się pana zainteresowanie żużlem i dlaczego tak późno zaczął pan starty? Egzamin zdał pan w końcu mając w 1996 roku już 19 lat.

Wiadomo, że nie wszyscy interesują się tym sportem. Moi rodzice nie jeździli na żużel. Dopiero koledzy z sąsiedztwa raz jechali właśnie na speedway do Tarnowa i zaproponowali mi, abym zabrał się z nimi. Miałem chyba 17 lat, gdy zdecydowałem, że pojadę na mecz. Gdy zobaczyłem, jak chłopaki startowali w zawodach, szybko chwyciłem bakcyla. Tak mi się to spodobało, że od pierwszego momentu czułem, że było to coś dla mnie.

ZOBACZ WIDEO Czy od Thomsena trzeba wymagać więcej? Marek Grzyb odpowiada

Ostatecznie tę przygodę zacząłem dopiero będąc pełnoletnim, ponieważ moi rodzice nie wyrażali zgody, abym zapisał się na żużel i rozpoczął treningi. Sam jednak, gdy zobaczyłem, jak to wszystko wygląda w rzeczywistości, dążyłem do tego, żeby zapisać się do szkółki. Niestety, gdy poszedłem do klubu pierwszy raz, to Florian Kapała powiedział mi, że już mnie nie przyjmie. Wtedy przychodziło do szkółki wielu chłopaków, dodatkowo ja praktycznie kończyłem już wiek juniora, a zaczynając tak późno, czasami ciężko się rozwinąć, dlatego on po prostu odesłał mnie do domu.

Czasami jednak coś udaje się dodatkowo załatwić inną drogą. W Unii pracował wówczas mechanik, którego znał mój kuzyn. Gdy szkółkę i pracę z młodzieżą przejmował już Marian Wardzała, przekazano mu, że był pewien chłopak, który miał "papiery na jazdę", tylko należało mu dać szansę. Ostatecznie miałem pojawić się na treningu i gdybym sobie nie radził, sam musiałem to zrozumieć. Tak to właśnie wszystko się zaczęło.

Pamięta pan swój pierwszy występ i jaki osiągnął wynik?

Debiutowałem z zawodach młodzieżowych w Lublinie, były one jednymi z pierwszych na wiosnę. Rozgrywano je w formie turnieju drużynowego. Mnie zabrano wtedy w roli rezerwowego. Chłopaki jechali w tych zawodach niestety bardzo słabo i nie radzili sobie. W końcowej fazie zawodów wypuszczono mnie dwa razy i obydwa biegi wygrałem. Taki był mój debiut.

Stanisław Burza egzamin na licencję zdał dosyć późno, bo w wieku 19 lat
Stanisław Burza egzamin na licencję zdał dosyć późno, bo w wieku 19 lat

Ledwie zaczął pan karierę po zdaniu egzaminu na licencję, a wylądował pan w wojsku - jak to wyglądało?

Służyłem 15 miesięcy, w latach 1997-1998. W zasadzie pojeździłem tylko trzy miesiące - w kwietniu, maju i czerwcu i następnie zostałem włączony do służby. W wojsku byłem ponad 1,5 sezonu żużlowego - rozpocząłem to 1 lipca 1997, a wyszedłem 30 września 1998. W ten oto sposób minęły praktycznie dwa sezony i to te, które były moimi ostatnimi młodzieżowymi.

W 1998 roku Unia Tarnów się rozsypywała. Odeszło sporo zawodników, którzy reprezentowali Jaskółki w poprzednich latach. Została sama młodzież oraz Janusz Wawrzonek i Robert Wardzała. To była taka drużyna na przetrwanie. Właśnie w 1998 roku udało mi się uczęszczać nie we wszystkich, ale w tych ważniejszych treningach w Tarnowie, ponieważ służbę wojskową odbywałem już w Dębicy, gdzie przeniesiono mnie z Rzeszowa. Marian Wardzała przyjechał wtedy z jednym ze sponsorów do mojej jednostki, gdzie spotkał się z jej dowódcą. Ustalono, że jeśli tylko będzie taka możliwość, to miałem być wypuszczany na treningi. Dowódca jednostki zgodził się, ponieważ pochodził on z Ostrowa pod Tarnowem i sam kiedyś był fanem żużla.

Służyłem zatem w wojsku w Dębicy, ale na niedziele przyjeżdżałem prosto do Tarnowa. Wysiadałem z pociągu, szedłem na stadion Unii, ściągałem mundur, zakładałem kombinezon i objeżdżałem zawody. Po nich ubierałem mundur i wracałem do jednostki. Tak właśnie wtedy uprawiałem żużel, ale dzięki temu mogłem regularnie startować. Może nie byłem na wszystkich treningach, bo nie miałem takiej możliwości, ale nie straciłem przynajmniej mojego drugiego sezonu, gdy byłem w wojsku. Rok 1997 wprawdzie mi przeleciał, ale w kolejnym łączyłem te starty z odbywaniem służby wojskowej.

W kolejnych latach miał pan przerwy, m.in. z powodu kontuzji rąk i kręgosłupa. Czy wtedy nadal chciał pan się ścigać, czy w tym wieku pojawiały się może chwile zwątpienia i myśli o zaprzestaniu jazdy?

Ja tak naprawdę cały czas dopiero zaczynałem i rozkręcałem się. Bardzo ważne było to, że robiłem duże postępy. Widział to trener i na pewno nikt mnie nie przekreślał. Jechałem bardzo ambitnie, z meczu na mecz coraz lepiej. Patrząc w tamte statystki można zauważyć, że zdobywałem po kilka punktów, a później cały czas byłem blisko wyników dwucyfrowych albo miewałem już i takie zdobycze. Te rezultaty były dobre i nie skreślano mnie z góry, gdy wchodziłem w wiek seniora. Nie można było powiedzieć, że byłem pierwszy do odstrzału, bo nie pokazałem się jako junior. Ja tak naprawdę przechodząc w wiek seniorski zaczynałem swoją karierę, ale robiłem to z dobrymi wynikami, dlatego to swoje miejsce w drużynie wypracowałem sobie na torze.

Momenty w 2. Lidze były naprawdę ciężkie i sytuacja Unii Tarnów nie była wówczas zbyt kolorowa?

W latach 1998-2000 jechaliśmy na zasadzie przetrwania. Patrząc w skład drużyny, startowali w niej głównie wychowankowie z Tarnowa, w jednym roku nawet bez obcokrajowców (sezon 1999 - przyp. red.). Wtedy nie było na to żadnych pieniędzy. W tamtym czasie na bardzo wysokim poziomie stała w Tarnowie koszykówka i niestety na ten upadający żużel nie przekazywano środków. Można powiedzieć, że chłopaki jeździli cały rok za kiełbaskę i grilla po zawodach.

Było jednak grono ludzi wokół żużla, którzy mocno się w to angażowali, m.in.: Mirosław Szafraniec pasjonat czarnego sportu, który zapoczątkował erę marketingu tarnowskich Jaskółek pozyskując sponsorów. Szukał dla zawodników mniejszych darczyńców, którzy wspierali nas nawet indywidualnie. Dzięki temu można było zakupić jakieś części lub w grę wchodziło np. uszycie kombinezonu lub kupienie kasku czy rękawiczek. Do tego doszedł Bogdan Kasiński, który wziął na barki pracę kierownika i menedżera drużyny oraz Marian Wardzała, który został przy tym klubie. Był on wtedy takim koniem napędowym całego speedwaya w Tarnowie i tej naszej młodzieży. Poprowadził nas jako trener.

Powoli to zaczęło się odradzać, a później szukano pieniędzy na obcokrajowców. Następnie przebiliśmy się do 1. Ligi, z powrotem wróciliśmy do łask Zakładów Azotowych, pojawił się Szczepan Bukowski i on pociągnął to dalej. Wówczas dopiero zaczęła się budowa tej drużyny, która wywalczyła awans do Ekstraligi. Na pewno jednak w pamięci utkwiła mi ta ciężka sytuacja klubu, kiedy nie było niczego i na nic. Dochodziło do sytuacji, gdy Marian Wardzała przeglądał części w szkółce z lepszych lat, wyciągał z nich jakieś linki, łańcuchy oraz inne rzeczy i "kleiliśmy" te nasze motocykle. Jechaliśmy tak wtedy w lidze i chyba ten 1999 rok był najcięższy, gdy startowaliśmy bez obcokrajowców. Tak po prostu przetrwaliśmy. Później było już tylko lepiej.

Wychowanek Unii Tarnów wspomina, że najtrudniejszy dla Jaskółek był rok 1999
Wychowanek Unii Tarnów wspomina, że najtrudniejszy dla Jaskółek był rok 1999

W latach 2002-2003 Unia jeździła w 1. Lidze i ostatecznie awansowała do Ekstraligi. Coś konkretnie utkwiło panu w pamięci z tego okresu?

Byliśmy już taką mocną i wyrównaną drużyną, złożoną głównie z wychowanków Unii Tarnów. Do tego dołączyli Peter Karlsson i Siergiej Darkin. To była naprawdę fajna, zgrana drużyna. Wszyscy byliśmy zżyci od kilku lat. W Unii startowali wychowankowie z Tarnowa. Spotykaliśmy się na torze, w warsztacie, a gdy tylko była możliwość, to wieczorem również na mieście. Łączyliśmy jazdę na żużlu i koleżeństwo. Bardzo miło wspominam te czasy.

Z tamtego okresu w szczególności zapamiętałem mecze z rywalami z Rybnika, gdy jechaliśmy o wygranie ligi. W dwumeczu z nimi wprawdzie przegraliśmy, ale później startowaliśmy w barażach o awans do Ekstraligi z zespołem z Gdańska, w których zwyciężyliśmy. Pamiętam najbardziej jednak te mecze z RKM-em Rybnik. Wtedy Janusz Kołodziej, jako młody junior był takim motorem napędowym tej drużyny i zdobywał naprawdę dużo punktów. Sam był w stanie zastąpić w drużynie każdego, kto miał słabszy dzień i wszyscy razem ciągnęliśmy ten wynik.

Wspominam jeszcze sytuacje, gdy z Januszem Kołodziejem pokonywaliśmy Nickiego Pedersena. Jeździł on wtedy w Grand Prix, zdobywał mistrzostwo świata, a przyjeżdżał do nas i z nami przegrywał. Jechaliśmy do Rybnika i również wygrywaliśmy z Nickim na jego domowym torze. Były to dla nas takie naprawdę miłe chwile, których po prostu się nie zapomina, będąc młodym zawodnikiem i zaczynając dopiero swoją karierę. Gdy zwyciężasz z tymi najlepszymi na świecie, to zostaje w pamięci na całe życie.

Wracając jeszcze do występów z Januszem Kołodziejem, to potrafiliśmy znakomicie współpracować na torze, uzgodniliśmy sobie coś w parku maszyn przed biegiem i byliśmy w stanie to zrealizować. Mieliśmy wspólnie pracować i nie przeszkadzać sobie. To była naprawdę fajna jazda. Byliśmy z jednego miasta, często się spotykaliśmy i potrafiliśmy to wykorzystać później na torze.

Ostatnie zawody w Rybniku w 2003 roku były chyba pierwszymi, które odjechałem przy sztucznym świetle. Stadion był całkowicie wypełniony, a do tego wszystko było w barwach rybnickiej drużyny. Zapamiętałem tę atmosferę, ten doping, te światła. To wszystko tak napędzało i czułem się wtedy tak, jak gdybym startował w zawodach Grand Prix. Dawało to takiego dużego "powera", przez co chcieliśmy dać z siebie wszystko, co tylko można.

Czy trochę szkoda tego, że w dzisiejszych czasach i drużynach brakuje koleżeństwa, o którym pan wspomniał? Jest mecz, po którym wszyscy się rozchodzą i nie ma takich relacji, jak kiedyś.

Na pewno wynika to z tego, że bardzo mało jest drużyn, w których jeździliby wychowankowie oraz chłopaki, którzy robiliby to zarówno dla siebie, ale również i z pasji dla klubu, do którego są przywiązani. Dzisiaj są "armie zaciężne", z obcokrajowcami, a niektóre drużyny w składzie nie mają żadnych wychowanków. To już nie jest to i nie ma czegoś takiego, że kibic darzy sympatią zawodnika, drużynę oraz kierownictwo. Inaczej przychodzi się oglądać zawody, gdy jadą chłopaki z własnego miasta. Czy wynik jest lepszy, czy gorszy, zawsze trzyma się za nich kciuki. Gdy w drużynie startują już "najemnicy", to inaczej kibic do nich podchodzi, rozlicza ich z każdej pomyłki i słabszego biegu. Nie ma już takiego zgrania w drużynie, jak wtedy, gdy jechali w niej chłopaki z własnego podwórka.

Stanisław Burza wspomina czasy, w których w drużynach startowali głównie wychowankowie
Stanisław Burza wspomina czasy, w których w drużynach startowali głównie wychowankowie

W latach 2004-2005 przyszedł czas na dwa tytuły DMP. Dla tarnowskich kibiców znaczenie miało to, że Unia zdobyła je nie tylko dzięki liderom, jak bracia Tomasz i Jacek Gollobowie, czy Tony Rickardsson, ale również przy sporym udziale miejscowych chłopaków, czyli m.in. pana, Janusza Kołodzieja i Marcina Rempały. Pierwsze mistrzostwo wywalczono 26 września 2004, czyli dokładnie w pana 27. urodziny, chyba były to zatem wyjątkowe chwile?

Po tym pierwszym Drużynowym Mistrzostwie Polski czułem taki niesmak. Naprawdę do dzisiaj nie odczuwam tego, że zdobyliśmy ten tytuł, bo te zawody przebiegały dla nas naprawdę dramatycznie. Wtedy działo się bardzo dużo. Mieliśmy problemy ze sprzętem. Moja jednostka padła już w pierwszym biegu, ale daliśmy jej szansę w kolejnym, w którym ponownie mnie zawiodła. Następnie konieczne było pożyczanie motocykla od Roberta Wardzały i pojawiła się nerwówka do samego końca. Dopiero w ostatnich biegach wszystko zagrało i dobrze się złożyło.

Przede wszystkim nie byłem zadowolony ze swojej zdobyczy (4+1 w pięciu startach - przyp. red.), bo przez cały sezon dobrze punktowałem, a w tym meczu było o wiele słabiej. Działo się tak głównie przez to, że w tych zawodach motocykle padały po kolei, zarówno mi, jak i Marcinowi Rempale oraz również Grześkowi Rempale. To była straszna dramaturgia. Trenowaliśmy przed tymi zawodami i motocykle spisywały się bardzo dobrze, wszystko było ekstra. Byłem przekonany, że łatwo zdobędziemy to mistrzostwo.

Przyszły jednak zawody i pojawiły się problemy - najpierw na próbie toru, a później w pierwszym i drugim biegu. Pożyczałem motocykl i skakałem z jednego na drugi. To była taka nerwówka, że do dzisiaj trudno dociera do mnie to, że zdobyliśmy wtedy ten złoty medal. Przeżywałoby się to inaczej, jeśli prowadzilibyśmy od pierwszego biegu, jechalibyśmy cały czas dobrze i deklasowalibyśmy rywali. My jednak przegrywaliśmy w tym meczu, nawet jeszcze po 12. biegu. Nie było spacerku, a przecież Atlas Wrocław przyjechał wtedy osłabiony, bez Grega Hancocka. Mimo tego, to my mieliśmy wówczas potężne problemy. Zapamiętałem z tego dnia również na pewno te miłe chwile i tłumy na trybunach.

Ważne było jednak to, że przy zdobywaniu tych tytułów udział mieliśmy właśnie ja, Janusz Kołodziej, Marcin Rempała, Robert Wardzała, czy Grzesiek Rempała. W tej drużynie startowali zawodnicy z Tarnowa i było to na pewno bardzo ważne. Te dwa mistrzostwa zdobyliśmy, jako wychowankowie wraz z Rickardssonem i Gollobami. Każdy jednak dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że choć oni ciągnęli ten wynik, to tarnowianie dorzucali te niesamowicie cenne punkty.

Czy ze startów w Tarnowie szczególnie zapamiętał pan jeszcze któryś moment?

Na pewno w pamięci zostały głównie te tytuły mistrzowskie. Pierwszy, który zdobyliśmy u siebie, na własnym torze. Wtedy stadion był wypełniony po brzegi, ludzie wracali spod bramy do domów, bo brakowało miejsc. Był doping, serpentyny, a wszystko tak naprawdę czuliśmy dopiero po wygraniu tego meczu, gdy wyszliśmy na murawę. Same zawody tak przebiegały, że nie dostrzegaliśmy tego, co działo się wokół nas, bo wtedy miała miejsce ta dramaturgia, o której wspominałem.

Myślę, że należy również wspomnieć o sytuacji, która dzisiaj może kogoś dziwić. O drugi tytuł mistrzowski walczyliśmy w Bydgoszczy, w finałowym meczu na wyjeździe. W Tarnowie były wówczas zorganizowane telebimy i jeśli dobrze pamiętam, to na pusty stadion przyszło osiem tysięcy ludzi, żeby nas dopingować i oglądać zawody transmitowane przez telewizję. Na stadionie nie było wówczas zawodników. Podkreślić i zaznaczyć należy zatem to, że mieliśmy do czynienia z niebywałą sytuacją. Prawdopodobnie nie zdarzyła się ona nigdzie, poza Tarnowem.

Zdobycie pierwszego Drużynowego Mistrzostwa Polski wiązało się z wielką dramaturgią - przyznaje Burza.
Zdobycie pierwszego Drużynowego Mistrzostwa Polski wiązało się z wielką dramaturgią - przyznaje Burza.

W kolejnych sezonach startował pan w wielu klubach - były to Gniezno (2007), Łódź (2008-2010, 2015), Równe (2011), Kraków (2012, 2016, 2019), Opole (2013-2014), Lublin (2017), Krosno (2018) i Rzeszów (2020). Czy któryś ośrodek wspomina pan najmilej?

Myślę, że w każdym z tych klubów było sporo miłych chwil, wiele dobrych postaci i ludzi, których ciepło wspominam. Dlatego nie chcę specjalnie dzielić ich na lepsze i gorsze, bo wszędzie spotykałem się z sympatią zarówno ze strony kibiców, jak i działaczy. Wszędzie potrafiłem się odnaleźć i dobrze wspominam tamte lata. Na pewno dużo czasu spędziłem w Łodzi i tam naprawdę zżyłem się dobrze z wieloma osobami. Klub prowadzony przez Witolda Skrzydlewskiego taką twardą ręką, był stabilny i wypłacalny. To dawało pewność siebie. Bardzo miło wspominam w szczególności te cztery sezony, które spędziłem właśnie w Łodzi.

Ostatni "pełny" sezon odjechał pan w Wandzie Kraków, w 2019 roku. Był pan wówczas - obok Dominika Kossakowskiego - ostatnim z seniorów, który dokończył rozgrywki i nie zrezygnował z jazdy, pomimo problemów tego klubu. Dlaczego?

Przede wszystkim zależało mi na tym, żeby nie wycofywać się, skoro już jechaliśmy. Chcieliśmy po prostu dokończyć ten sezon. Dodatkowo miałem wówczas ze sobą grupę zawodników ze Świętochłowic. Oni nie mieli wcześniej możliwości ścigania się w lidze. Bardzo zależało mi na tym, żeby dostali okazję do startów, jazdy i kontaktu z innymi zawodnikami. Mogli poznać nowe nawierzchnie i tory oraz zobaczyć, jak żużel wygląda od środka. Dlatego w dużej mierze zrobiłem to dla nich. Chcieliśmy dokończyć tamten sezon i nie opuszczać tonącego statku. Nie chodziło już o pieniądze, tylko o to, żeby stworzyć warunki do jazdy tym chłopakom - Mateuszowi Packowi, Dawidowi Kołodziejowi, Marcelowi Krzykowskiemu i Łukaszowi Szczęsnemu. Dla nich była to przede wszystkim przygoda i możliwość startów w lidze.

Jeszcze w czasie jazdy na żużlu zaczął pan pomagać młodym zawodnikom, co robi do dzisiaj. Jak to się zaczęło?

Zawsze w parku maszyn, staram się pomóc każdemu, u kogo widzę jakieś braki, czy błędy. Jeśli tylko mogę jakoś doradzić od strony technicznej, to na pewno to zrobię, podam jakieś wskazówki - co można zrobić inaczej, aby zawodnikowi lepiej się jechało. Obserwując kogoś i widząc, jakie robi błędy, mogę spróbować wprowadzić pewne korekty, czy dopasować motocykl. Ja nie zawsze żyję tylko tym, co dzieje się wokół mnie i nie skupiam się wyłącznie na sobie. Zawsze interesowały mnie rozwiązania techniczne i sam jako dziecko naprawiałem sobie rowery, potem motocykle, itd. Tak również jest w żużlu i wciągnąłem się nie tylko w jazdę, ale i w mechanikę oraz tuning motocykli. Cały czas staram się to łączyć i teraz na co dzień zajmuję się właśnie już bardziej przygotowaniem sprzętu oraz serwisami.

Obecnie wychowanek Unii zajmuje się głównie przygotowaniem sprzętu dla młodszych zawodników
Obecnie wychowanek Unii zajmuje się głównie przygotowaniem sprzętu dla młodszych zawodników

W 2013 roku wystartował pan w Indywidualnych Mistrzostwach Świata na długim torze w Rzeszowie. Później było sześć lat przerwy i ponowny powrót do ścigania w tej odmianie wyścigów torowych w sezonie 2020. Jak do tego doszło na początku oraz po tak długiej przerwie?

Za pierwszym razem porwałem się na to i chciałem tego spróbować, w pewnym sensie po namowie Roberta Nogi. Podjąłem to wyzwanie, choć tak naprawdę wtedy nie miałem na czym jechać. Pożyczyłem jakiś bardzo stary motocykl od Marcina Sekuli, który zdobył gdzieś w częściach i poskładaliśmy go w ostatniej chwili, przed samym turniejem. W tym finale mistrzostw świata w long tracku w Rzeszowie uzyskałem bardzo dobry wynik i awansowałem wówczas do półfinału, kończąc zawody na siódmym miejscu.

To było takim motorem napędowym, aby spróbować tego również w 2020 roku. Dowiedziałem się od Maćka Polnego, że będzie organizatorem. Gdy zapytał mnie, czy nie chciałbym wystartować, zgodziłem się i powiedziałem, że jeśli mi trochę pomogą z organizacją sprzętu, to pojadę jako reprezentant Polski. W polskiej rundzie finałowej mistrzostw świata zająłem tym razem trzecie miejsce i to naprawdę bardzo mnie zmotywowało do tego, żeby również w kolejnym, 2021 roku wziąć udział w tych zawodach. Zdołałem także wywalczyć stałe miejsce w cyklu Grand Prix na sezon 2022.

Zarówno w finale w 2020 roku, jak i w 2021 stanął pan na podium. Czy przy tak skromnych możliwościach sam był pan zaskoczony tak dobrym wynikiem?

Ja mam takie podejście, że nigdy nie chcę wyprzedzać faktów. Po prostu staram się przygotować i wystąpić najlepiej, jak potrafię. Nie byłem w stanie określić swoich możliwości, bo wiedziałem, że tam jeździli zawodnicy, którzy na co dzień startowali w long tracku. Byli oni doświadczeni, wiedzieli, jak zachowuje się sprzęt i jak dopasować motocykle. Ja uczyłem się wszystkiego z wyścigu na wyścig. Dopasowałem motocykl i uczyłem się tej zmiany biegów, bo nie miałem kiedy potrenować.

Na pewno bardzo dużym plusem był dla mnie fakt, że moje doświadczenie z klasycznego żużla potrafiłem szybko przenieść na long track i nie brakowało mi pomysłu na to, co zrobić. Muszę podkreślić, że w tych zawodach bardzo pomógł mi Władimir Trofimow, który udzielił mi kilku wskazówek, np. przy ilu obrotach zmieniać ten bieg. Potem było już tylko lepiej. Trzeba się cieszyć z tego, że taki wynik osiągnąłem i że zanotowałem naprawdę bardzo dobre, udane zawody. Z pewnością miało to też wpływ na to, że zdecydowałem się również w tym roku startować w zawodach w long tracku.

W sezonie 2021 wystąpił pan w Challenge’u w Pardubicach i dostał się do cyklu finałów IMŚ w long tracku na sezon 2022. Czy jako prawie 45-letni zawodnik i debiutant ma pan jakieś cele, związane z tą rywalizacją?

Nie będę tutaj wyprzedzał faktów i sam zakładał, że muszę coś osiągnąć. Mogę jedynie zapewnić, że postaram się powalczyć o jak najlepszy wynik.

Do tej pory startował pan na "długich torach" tylko w Rzeszowie i Pardubicach, czyli na obiektach do klasycznego speedwaya. Nie boi się pan występów na owalach, które będą miały po 1000 metrów i będą już całkiem inne?

Moim sprawdzianem będzie start w Long Track of Nations. Do tej pory zawody, w których startowałem, odbywały się na długich, ale klasycznych owalach. Teraz dopiero dowiem się, jak to jest startować na prawdziwym długim torze, jakie prędkości są tam osiągane i czy sobie poradzę. Być może uda mi się jeszcze wystartować w zawodach o międzynarodowe mistrzostwo Czech w Mariańskich Łaźniach. Ten turniej ma się odbyć wcześniej w maju i w nim chciałbym spróbować własnych sił. Byłby to jeden z elementów przygotowawczych do całego cyklu Grand Prix.

Stanisław Burza w latach 2020-2021 stawał na podium IMŚ na długim torze w Rzeszowie. W sezonie 2022 będzie stałym uczestnikiem cyklu
Stanisław Burza w latach 2020-2021 stawał na podium IMŚ na długim torze w Rzeszowie. W sezonie 2022 będzie stałym uczestnikiem cyklu

Co z kadrą na Long Track of Nations? W tamtym roku była powołana, Polska miała wziąć udział w finale w Roden, a obok pana znaleźli się w niej Marcin Sekula i Adam Skórnicki. Te zawody ostatecznie się nie odbyły przez pandemię COVID-19. Jak to wygląda w kontekście sezonu 2022?

Na razie znamy termin finału Long Track Of Nations, czyli 26 maja, a w kadrze miałyby się znaleźć ponownie te same nazwiska. Dochodzą mnie jednak słuchy, że ta nasza drużyna może być rozbudowana o kolejnych zawodników i raczej tak będzie. Wszystko przed nami.

Unia Tarnów w sezonie 2021 spadła do 2. Ligi, choć jeszcze w połowie poprzedniej dekady zdobywała medale Drużynowych Mistrzostw Polski. Jak pan myśli, gdzie tkwi problem?

Naprawdę za mało czasu poświęcałem temu, aby śledzić wyniki i to, co dzieje się w Unii Tarnów. Bardziej byłem skoncentrowany na pracy w Lublinie, dlatego niewiele mogę powiedzieć na ten temat.

Przeszedł pan z Unią drogę od 2. Ligi do mistrzostwa Polski. Czy sądzi pan, że w najbliższym czasie podobny scenariusz jest możliwy? Nie mówimy może o złotych medalach w rozgrywkach, ale czy Unia jest według pana w stanie w miarę szybko awansować do 1. Ligi, a później nawet do Ekstraligi?

W ostatnich latach mieliśmy przykłady ośrodków z Lublina, Krosna, czy Bydgoszczy. Są to kluby, które sobie z tym poradziły. Jeśli tylko pojawią się odpowiednie osoby, które będą mieć pomysły i chęci do działania, to myślę, że w Tarnowie, gdzie są żużlowe tradycje, można to wszystko naprawić.

Na koniec na pewno chciałbym podziękować osobom, które do tej pory mnie wspierały, czyli sponsorom i tym, którzy są mi życzliwi. Mam na myśli wszystkich, którzy pomagali mi przez całą moją karierę. Szczególne wyrazy podziękowania chcę skierować do Piotra Szablowskiego, który wspierał mnie od samego początku i jest przy mnie po dzień dzisiejszy. Dziękuję również za wytrwałość mojej żonie, która znosiła te wszystkie moje wyjazdy oraz to, że zawsze poświęcałem się dla sportu i żużla, a rodzina i potrzeby domowe były przeważnie gdzieś na drugim planie. Chciałbym też pozdrowić wszystkich sympatyków i kibiców, którzy są przy mnie na dobre i na złe.

Czytaj także:
Wstrzymali się z podpisaniem kontraktu z Łagutą. Wiadomo, kto go zastąpi
Miał być ślub, a była walka o przekroczenie granicy. Ukrainiec dostanie od klubu szansę na normalne życie

Źródło artykułu: