W obecnych czasach żużlowców, którzy nie zmieniają barw klubowych i kierują się sentymentem ze świecą można by szukać. W latach 80. ubiegłego wieku przywiązanie do macierzystego klubu było znacznie większe. Dzisiejszy solenizant jest jednym z nielicznych przykładów żużlowców, którzy całą karierę byli wierni jednym barwom klubowym. Przez 13 lat świętujący 62 urodziny Grzegorz Dzikowski jeździł w Wybrzeżu Gdańsk. - Oczywiście, że byłem kuszony przez inne kluby. Od 1983 miałem propozycje i to naprawdę atrakcyjne. Zawsze coś stawało na drodze, by przejść do innego klubu - wspomina.
Sentyment górą
- Kierowałem się sentymentem do Wybrzeża. Jak nie wyjazd na zachód Andrzeja Marynowskiego, to później kontuzja Mirosława Berlińskiego czy Zenona Plecha. Zostawałem, bo klub był w potrzebie. Uważam, że zawodnik w swojej karierze powinien zrobić jedno, a konkretne przejście do innego klubu. Nie oszukujmy się, z tego są największe pieniądze. Kierowałem się sentymentem, a w życiu nie ma sentymentów. Patrząc na dzisiejsze czasy, pewnie zmian barw klubowych miałbym więcej, ale wyszło tak jak wyszło. Wcale tego nie żałuję. Zostałem wierny barwom Wybrzeża i jeździłem cały czas w ekstraklasie - podkreśla Grzegorz Dzikowski.
Wielkiej kariery międzynarodowej nasz bohater nie zrobił, ale w kraju zaliczał się do czołówki. Miał swoje pięć minut i był o krok występu w finale światowym IMŚ, co jak na tamte czasy dla Polaków było nie lada wyczynem. Zabrakło do tego skupienia w liczeniu punktów ludzi z otoczenia Dzikowskiego. - W Finale Kontynentalnym w 1985 roku w Pocking awans do finału IMŚ miałem na wyciągnięcie ręki. To były chude lata polskiego żużla i przez kilka sezonów brakowało biało-czerwonych w finałach światowych. Ja byłem wtedy praktycznie już myślami w finale IMŚ w Bradford. W normalnym układzie pojechałbym tam jako pełnoprawny uczestnik finału - wspomina Grzegorz Dzikowski.
ZOBACZ WIDEO Żużel. Matej Zagar mówi o minusach wczesnego rozpoczęcia sezonu
Już był w ogródku, już witał się z gąską…
Brak awansu wynikał z faktu, że źle policzono punkty i polska ekipa była przekonana, że Grzegorz Dzikowski wywalczył miejsce w finale IMŚ. - Okazało się jednak, że wcale tak nie było i potrzebny był wyścig dodatkowy. Po prostu ktoś źle policzył punkty. W moim boksie były już rozkręcone sprzęgła, a ja praktycznie cieszyłem się z awansu. Nagle okazało się, że konieczny jest bieg dodatkowy z udziałem trzech zawodników - dodaje nasz rozmówca.
- W biegu o miejsca 4-6 musiałem zmierzyć się z Wiktorem Kuźniecowem z ZSRR i Karlem Maierem z RFN. Kiedy oni byli już pod taśmą startową, ja jeszcze szykowałem się w parku maszyn do wyścigu dodatkowego. Po tym, jak okazało się, że nie mam jeszcze pewnego awansu, zrobiłem się ogromne zamieszanie i pojawiła się nerwowość. Ostatecznie nie miałem szans, żeby zwojować coś w tym biegu dodatkowym i przyjechałem do mety trzeci, co oznaczało pozycję rezerwowego - wspomina Dzikowski, który wielką szansę przegrał przez roztargnienie osób trzecich.
Żużlowiec Wybrzeże Gdańsk był wówczas w życiowej formie. - To były moje najlepsze lata zarówno w lidze jak i kwestii występów na arenie międzynarodowej. W lidze średnią miałem powyżej 2 punktów, a w barwach narodowych najbliżej byłem udziału w finale IMŚ właśnie w tym pamiętnym 1985 roku - wspomina były żużlowiec, a później trener.
Młodo skończył karierę
Dla Wybrzeża Gdańsk jeździł w sezonach 1978-1991. Karierę kończył w wieku zaledwie 32 lat. Współcześni żużlowcy powiedzieliby, że to dopiero druga młodość, bo obecnie z powodzeniem można ścigać się również po czterdziestce. - Wtedy to były inne czasy. Zawodnik powyżej trzydziestki był traktowany jak sportowy emeryt. Rzadko który z nas dochodził do czterdziestki. Było wtedy więcej żużlowców, a co za tym idzie większa konkurencja. Młodość wypierała tych doświadczonych - uważa Grzegorz Dzikowski.
Obecnie jedna z legend Wybrzeża jest z dala od żużla. Po zakończeniu kariery sportowej pracował jako trener zarówno w Gdańsku, później prowadził ukraiński zespół z Czerwonogradu, a następnie był trenerem Włókniarza Częstochowa, KMŻ-u Lublin, ŻKS-u Ostrovia i ponownie Wybrzeża. - Po odejściu z Gdańska nie zdecydowałem się już na podjęcie pracy trenerskiej. W tej chwili jestem kierowcą w pomocy drogowej. Nie będę ukrywał, że chciałbym już w spokoju doczekać emerytury. Zostało mi do niej kilka lat. Nie ma się co już szarpać w tym wieku. Trzeba szanować zdrowie, które na szczęście dopisuje - podkreśla Grzegorz Dzikowski.
Życie w rozjazdach i praca na obczyźnie to już nie zajęcie dla 62-letniego byłego żużlowca i trenera. - Trochę po Polsce pojeździłem. Przebywałem z dala od domu. Teraz to już nie dla mnie takie zajęcie. Wolę być z boku żużla i patrzeć na tę dyscyplinę z perspektywy kibica. Mamy najlepszą żużlową ligę świata. Jak widać, jest to wszystko bardzo dobrze zorganizowane. Od czasu do czasu można iść na mecz, jeśli oczywiście kibice będą mogli wchodzić na stadion, a przez większość sezonu śledzę rozgrywki w telewizji - kończy Grzegorz Dzikowski.
Solenizantowi życzymy, by w zdrowiu mógł dalej śledzić losy swojej dyscypliny sportu, której poświęcił szmat życia. A jego następcom, by byli tak przywiązani do klubowych barw, jak właśnie Grzegorz Dzikowski. Takich jak on, obecnie można policzyć na palcach jednej ręki.
Zobacz także: Prezes Stali pyta o ligę bez kibiców
Zobacz także: Maciej Janowski o Sparcie, kadrze i Cieślaku