Żużel. Apator nie mógł mieć lepszego kapitana. Wkładał głowę tam, gdzie inni bali się włożyć nogę

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Maciej Janowski i Adrian Miedziński
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Maciej Janowski i Adrian Miedziński

Łamał dla macierzy kości, oddawał jej całe serce, choć czasem przesadna ambicja tylko mu szkodziła. Rola kapitana eWinner Apatora Toruń musi wpłynąć na niego pozytywnie. Kto jak nie Adrian Miedziński ma wprowadzić swój klub do PGE Ekstraligi.

Zbliżający się sezon będzie dla torunianina wyjątkowy z kilku powodów. Raz, że po raz pierwszy w karierze nie będzie startować w Polsce w najwyższej lidze. Dwa, że wraca do macierzystego klubu po dwuletnim pobycie w Częstochowie. Trzy, że wraca w miejsce, w którym po historycznym spadku trzeba było pewne rzeczy przewartościować i w efekcie w 2020 roku klub pojedzie o coś zupełnie innego, niż bywało przez lata. W końcu cztery, że Adrian Miedziński został właśnie wybrany nowym kapitanem eWinner Apatora Toruń, co dotąd nigdy nie miało miejsca.

Rola kapitana drużyny w sporcie żużlowym nie jest tak znacząca, jak w piłce nożnej czy siatkówce. Dla niektórych może nie mieć ona większego znaczenia, ale nie można jej aż tak deprecjonować. Ludzie z przypadku nie są na nią wybierani i żeby tym kapitanem być, trzeba mieć w ręku poważne karty. Apator wybrał dobrze, bo Miedziński te karty ma. A kto ma prowadzić zespół do awansu do PGE Ekstraligi jak nie tak zasłużony wychowanek, najstarszy i do tego mający niektórym coś do udowodnienia zawodnik.

Ścigał się dla Aniołów w latach 2002-2017. Rozwijał swój talent, notował wiele sukcesów drużynowych i indywidualnych. Prowadzony przez długi czas przez świetnie czującego ten sport ojca Stanisława stał się na lata solidnym punktem toruńskiego zespołu. Zawsze w cieniu największych gwiazd, ale w każdy zdobyty medal włożył wszystko to, co miał najlepsze. Ambicji i poświęcenia nigdy Miedzińskiemu odmówić nie można było. Na tym często wygrywał, jak choćby w finałowym biegu Grand Prix Polski na Motoarenie w 2013 roku, gdy przegonił na trasie Grega Hancocka, wprawiając domowy obiekt w stan euforii.

ZOBACZ WIDEO Żużel. #MagazynBezHamulców. Prezes Włókniarza w ogniu pytań o Drabika, Cieślaka i Doyle’a

Nie oznacza to, że nie brakowało gorszych chwil. Miał problem z ustabilizowaniem dyspozycji, wyniki falowały, a to, co głównie działało na niekorzyść to przesadna brawura i zbyt duże przywiązanie do literek "w" w meczowym programie. Był przecież moment, że przylgnęła do niego łatka zawodnika niebezpiecznego. Powodował zbyt wiele upadków, a to rozregulowywało go i potęgowało sportową złość. Punkty uciekały, zespół na tym tracił. Końcowy etap pierwszej "kadencji" w Toruniu był naznaczony słabszymi niż zwykle rezultatami i kontuzjami.

W Toruniu przestano widzieć dla niego miejsce, co oznaczało - bądź co bądź przymusową - zmianę otoczenia. Dwuletni pobyt we Włókniarzu Częstochowa raczej wyszedł mu na dobre, choć drugi sezon był dla niego indywidualnie najsłabszym od lat. Dobrze się jednak wkomponował w tamtejsze środowisko, chwalił nowego pracodawcę i przyczynił do wywalczenia dwóch awansów do play-offów oraz brązowego krążka w minionym roku.

Włókniarz skorzystał, zawodnik też. Jeśli ktoś stracił to jego macierzysty klub, który z hukiem spadł z elity. Miedziński wrócił jednak teraz do domu i ma poprowadzić Apatora do szybkiego awansu. Już jako kapitan, bo taką funkcją obdarzył go trener Tomasz Bajerski i koledzy z drużyny. I warto było mu dać taką szansę. Zagrożenie, że to nałoży na niego ciśnienie, istnieje zawsze, ale gdzie, jeśli nie w pierwszej lidze ma nauczyć się nowej dla siebie roli.

Człowiek, który zwykle wkładał głowę tam, gdzie inni bali się włożyć nogę, ma pole do popisu. Bagaż doświadczeń posiada ogromny, reset na obczyźnie ma zaliczony, a niższy ligowy szczebel powinien ułatwić zdobywanie punktów. Jeśli tylko ograniczy do minimum brawurę, w Toruniu uśmiechy na twarzach powrócą ze zdwojoną siłą. A najbardziej samemu Adrianowi.

Źródło artykułu: