14 sierpnia 2018 roku. Bez dwóch zdań, jeden z trudniejszych dni w mojej przygodzie z dziennikarstwem. Musiałem napisać tekst, który nigdy nie powinien powstać, a przynajmniej nie teraz, nie w takim momencie i okolicznościach. Przede wszystkim nie o nim. Nigdy bowiem nie spodziewałem się, że przyjdzie mi pisać wspomnienia o Tomaszu Jędrzejaku, który był niemalże moim rówieśnikiem.
Minął rok, a słowo "był" nadal ciężko przechodzi mi przez klawiaturę. Chciałbym napisać, że Tomek jest wciąż z nami, że wyjedzie jeszcze na to, że będzie nas bawił swoją bajeczną techniką i widowiskowym stylem jazdy. Niestety, to nie jest zły sen, z którego się obudzimy. To wydarzyło się naprawdę. 14 sierpnia 2018 roku świat obiegła tragiczna wiadomość o samobójczej śmierci Tomasza Jędrzejaka.
Kilka dni później setki, jeśli nie tysiące ludzi, którzy go znali, kibice, trenerzy, koledzy z toru, działacze, dziennikarze, a przede wszystkim rodzina i najbliżsi odprowadzili Tomka w jego ostatniej drodze na cmentarz. Spoczął w Ostrowie Wielkopolskim, mieście, w którym się wychował i urodził. W mieście, w którym nauczył się jeździć na żużlu. Największe sukcesy święcił dla klubu z Wrocławia, którego był wieloletnim kapitanem. Został legendą w obu miastach. Zapłakany Tai Woffinden żegnał go łamiącym głosem. Mistrz świata później kilka razy dał piękne dowody na to, że pamięta swojego przyjaciela...
Łzy płynęły, kiedy dokładnie rok temu pisałem wspomnienie o Tomku. Na gorąco, niemalże kilkanaście, może kilkadziesiąt minut, gdy dowiedziałem się o jego śmierci. Ciężko było zebrać myśli, a co dopiero słowa złożyć w jakąś sensowną całość. Przecież nie tak miało być. Były plany, marzenia, jeszcze tyle do zrobienia. A pozostała tylko pustka, żal, smutek i pytanie, które jak echo powraca do dziś. Dlaczego, Tomku, dlaczego?
Znaliśmy się ponad 20 lat. Pamiętam go jako młodziutkiego adepta w szkółce żużlowej śp. Jana Grabowskiego, a później Jana Ząbika. Pamiętam jak w jednych z pierwszych zawodów w życiu objeżdżał na dystansie doświadczonych żużlowców. Nie sposób zapomnieć pojedynków, jakie toczył ze swoim idolem, Markiem Loramem w 1999 roku. Nigdy nie zapomnę brązowego medalu IMP, który wywalczył sensacyjnie w Bydgoszczy w 2003 roku, stojąc na podium obok Tomasza Golloba i Rune Holty.
W pamięci wielu kibiców pozostanie autentyczna radość Tomka w dniu jego największej żużlowej chwały. 15 sierpnia 2012 roku. Finał Indywidualnych Mistrzostw Polski. Zielona Góra. Jędrzejak zdobywa 14 punktów. Wygrywa wyścig 17, w którym pokonuje Rafała Okoniewskiego i Krzysztofa Buczkowskiego, którzy stają obok niego na podium IMP. Tomek odpływa w ekstazie radości. Cieszy się jak dziecko. Najpierw pada niczym rażony piorunem na torze. Łapie się za głowę. Nie wierzy w to co, się stało. Odbiera gratulacje od brata i swojego teamu. Później od kolegów z toru. Biega i skacze jak oszalały. W końcu klęka i całuje zielonogórski tor. Cudowna, autentyczna radość spełnionego sportowca.
Niemalże dokładnie 6 lat później żużlowe środowisko opłakuje sympatycznego zawodnika. Szok, niedowierzanie i łzy, które cisnęły się do oczu, bez względu na to, czy znało się Tomka osobiście czy tylko z pozycji kibica. Każda śmierć sprawia ból. Kiedy umiera człowiek w kwiecie wieku, mąż i ojciec, to tym bardziej trudno to wszystko zrozumieć. Minął rok. Pamięć o Tomku jest wciąż żywa i jestem pewny, że tak pozostanie przez długie lata.
Każdy z nas na swój sposób zapamiętał Tomasza Jędrzejaka. Ja mam w pamięci niezwykle ambitnego chłopaka, który kochał to, co robił. Pamiętam jego chwile triumfów, ale i trudnych momentów, gdy przegrywał. Mam wciąż przed oczami tego cieszącego się Tomka w Zielonej Górze w 2012 roku. I chyba takiego najlepiej go pamiętać. Szczęśliwego, spełnionego i zwycięskiego.
Maciej Kmiecik
Zobacz także: Ważne zmiany w pierwszej lidze. Będzie ósmy zawodnik
Zobacz także: Przemysław Termiński zapowiada rewolucję
ZOBACZ WIDEO Żużel. Zobacz kapitalny wyścig Bartosza Zmarzlika! Kronika 13. kolejki PGE Ekstraligi