Lotem Drozda, to felietony Grzegorza Drozda, dziennikarza WP SportoweFakty.
***
Tak komentował w podnieceniu Andrzej Mielczarek, słynny komentator żużlowy z telewizji publicznej, gdy Tomek Gollob wchodził na najwyższy stopień podium pierwszego historycznego Grand Prix we Wrocławiu w 1995 roku. Od tamtych wydarzeń minęło ponad 20 lat i sporo się zmieniło. W dalszym ciągu mamy żużel. Ale siła jego nie jest już oparta wyłącznie na jednym zawodniku. Mamy - w końcu - i piłkę nożną, a szef naszej piłkarskiej federacji Zbigniew Boniek przybył na naszą żużlową Maracanę, czyli stadion im. Alfreda Smoczyka w Lesznie, aby zobaczyć na żywo żużlowy mundial. Towarzyszył mu prezes PZM Andrzej Witkowski, który objął funkcję w momencie największego dołu naszego speedwaya, a zarazem największej chwały Zbyszka Bońka. Ot, takie dwa bieguny nastrojów.
Gdy Boniek strzelał gola za golem, nasza żużlowa repra dostawała cięgi, a największym upokorzeniem były baty na stadionie w… Lesznie. W 1984 roku, przy równie pięknej pogodzie i pełnych trybunach zostaliśmy upokorzeni przez zachodnie nacje. To właśnie dla zachodnich gwiazd przybyły tłumy, aby podziwiać Nielsena, Petera Collinsa, czy braci Moranów. W zeszłą sobotę komplet publiczności zasiadł aby podziwiać najlepszych żużlowców świata, ale tym razem z orzełkiem na plastronie.
Może "Smok" to i nie "Narodowy", a w Lesznie nie ma tak jak w Warszawie bogatej architektury, sieci tramwajów i pełnego blasku życia nocnego. Ale takie stadiony jak ten w Lesznie, to serce naszego speedwaya, w którym biją wieloletnie tradycje, ważne symbole i wydarzenia. To właśnie w Wielkopolsce oprócz warszawskich Dynasów rodził się speedway w naszym kraju. Był przez lata i dalej ma się w najlepsze. Podczas sobotniego finału nie tylko był full na stadionie, ale niemal z każdego okna można było usłyszeć kibicujących sprzed telewizora tuziemców. Rolniki lubią mechanizację, motory i speedway. - Nikt rolnikowi nie będzie mówił, jak ma przygotować tor - zaśmiał się po zawodach niezmordowany Józef Dworakowski, który wraz z ekipą Unii po raz kolejny przygotował zawody na piątkę.
- Nawierzchnia musi być dobrze nawilżona. Nie może być tak, że żużlowiec, jak zjedzie do parkingu, to wytrzepuje kurz z włosów. Ma być mokro, lekko pod koło i przyczepnie - kreślił popularny Jozin przepis na emocje. Fajnie, że właśnie tu, na wielkopolskiej ziemi, nasza Husaria przypieczętowała absolutną dominację na świecie. Co do tego nie ma już wątpliwości. Fakt ten rodzi różne refleksje wśród ludzi speedwaya . Coraz więcej osób zaczyna zauważać negatywne odcienie super fortecy, jaką jest polska drużyna. Ja o tym nie będę się rozpisywał. Drozd nie obwieszcza cudów na kiju po fakcie. Drozd potrafi to zauważyć długo zanim to nastąpi. To taka mała subtelna różnica miedzy mną, a resztą komentatorów żużla.
ZOBACZ WIDEO Zobacz na czym polega praca komisarza toru (WIDEO)
Przy okazji DPŚ padają różne pomysły jak zwiększyć szanse reszty świata w pojedynkach z Polską. Są propozycje, aby co dwa lata organizować drużynówkę na przemian z parami oraz że świat musi szkolić. W żużlu nigdy nie było szkolenia systemowego i nie będzie. Jest to za bardzo niszowy sport. Bywają ośrodki takie jak Togliatti, system młodzieżowych turniejów w Australii, czy szkółka w Eastbourne u rodziny Dugardów. Ale to są wyjątki. Każdy z nich jest na wagę złota. Szkolenie to jedno, ale druga sprawa - o której pisałem już wiele razy - to po prostu ilość miejsc pracy dla żużlowców. Jeśli żużlowiec nie będzie miał okazji do jazdy, to zajmie się czymś innym. Tutaj wyjściem jest ograniczanie ilości obcokrajowców w każdej lidze. Na dziś Polska urządziła się najlepiej i najsprytniej ze wszystkich wiodących krajów. U nas wprowadziliśmy ograniczenie do trzech zagranicznych, gdy tymczasem nasi jeżdżą wszędzie ile się da. Co wtorek na szwedzkich torach występuje niemal tyle samo Polaków co Szwedów. Nie wierzcie zawodnikom, że jeżdżąc np. w dwóch ligach nie wyżyją. Kupią tańszy samochód, kupią mniej biżuterii dziewczynie i pojadą na wczasy gdzieś bliżej. Jeśli któryś z nich stwierdzi, że za takie grosze nie będzie nadstawiał karku, to trudno, zawsze może iść do pracy na kasie do dyskontu. Nikt tu nikogo na siłę nie trzyma. Tymczasem w obecnych realiach budujemy coraz większą przewagę. Tworzy się zamknięta i wąska elita, a Polaków w niej najwięcej.
10 lat temu po zwycięstwie Duńczyków w Reading napisałem tekst o tym, że Duńczycy rządzą światem. Jest ich pełno w każdej z lig, są liderami w swoich drużynach, są najeżdżeni, głodni zwycięstw, zorganizowani i profesjonalni. Dzisiaj Duńczyków zluzowali na tym miejscu Polacy. Zmarzlik jest gwiazdą Vetlandy, Dudek Dackarny, Janowski w Poole, a Pawlicki w Wolverhampton. Wzbudzają podziw i zainteresowanie. Gdzie nie pojadą są gwiazdami pierwszej wielkości. W Lesznie byli szybcy i wściekli. Mają najlepsze silniki, dobrych sponsorów, profesjonalne teamy i najbliższych przy boku. Dzięki tym ostatnim każdy z nich wie, że wszystko będzie dopięte na ostatni guzik. Gdy trzeba, to mama przed wyjazdem na tor da ciepłego całusa i będzie trzymała kciuki żeby nic się nie stało. Najważniejsze zawody sezonu mają w kraju na miejscu, na trybunach rzesze fanów, a w parkingu gromadkę dziennikarzy, która łechce ich próżność. Nic dziwnego, że są tak nakręceni jak Maciek Janowski, który na pełnym gazie przejechał piąte okrążenie. Chłopaki z innych krajów mają o wiele trudniej. Z dala od rodzin, z mechanikami pracownikami, bez sławy i luksusu. Za to z pełną gębą żużla, siniakami, wolnymi silnikami i długą podróżą do domu. Jason Crump podkreślał, że w mistrzostwach świata tak naprawdę walczy tylko dla siebie. Sam musi w sobie wyzwolić determinację i ambicję, bo z trybun nikt mu nie doda skrzydeł. Ani kibice, ani australijscy dziennikarze.
Po zawodach zagadałem Bartka Smektałę. Wszyscy biegali po wywiady do punktujących, a więc pomyślałem, że będzie mu miło, że i jego ktoś zauważył. Jakież było moje zdziwienie, gdy Smektała w ogóle rozmowny nie był. Poinstruował mnie, że wszystko, co mówi mam nagrywać na dyktafon, a następnie po dwóch wyciągniętych z jego gardła przez mnie lakonicznych słowach, że się cieszy stwierdził: przepraszam, ale muszę lecieć. No trudno. Smektała, który sięgnął po życiowy sukces w swoim rodzinnym mieście musi lecieć. Widocznie spieszyło się chłopakowi. Może mieszka na rogatkach Leszna? Co miał zatem powiedzieć Gleb Czugunow, który w Lesznie był tysiące kilometrów od domu i najbliższych? - Do domu mi się nie spieszy, bo mieszkam sam w warsztacie w Bydgoszczy. Mój świat to motory i dwóch mechaników. Ale dziewczyna ma wkrótce do mnie przyjechać - oznajmił młody Gleb, który w odróżnieniu od Smektały długo odpowiadał na moje pytania ogarniając przy tym busa. - Trzeba dużo jeździć. Ten menedżer, który mnie zakontraktował w Toruniu popełnił duży błąd. Straciłem dużo czasu, a ja chcę jeździć i jeździć - powtarzał. Czugunow to talent z dalekiego Saławatu, skąd pochodzi Emil Sajfutdinow. - To mój idol. W Saławacie nie ma już żużla. Nie mieszkałem tak blisko stadionu jak Emil, ale mój tata wciągnął mnie w to wszystko. Kupił motocykl do miniżużla i tak się zaczęło. Jeździłem też na motocrossie. Ojciec jest moim największym sponsorem. Poza tym wszystkie pieniądze, jakie inwestuję w sprzęt, to zarabiam jak dotąd na rosyjskich torach. W Polsce, jak na razie moja kariera stoi w miejscu, ale mam nadzieję, że teraz to się zmieni. Kocham żużel i chcę w stu procentach temu się poświęcić. Uwielbiam rywalizację i motocykle - mówił z pasją w glosie układając czarne, jeszcze mokre spod prysznica włosy.
Młody Rosjanin mimo braku wielkich środków i zaplecza przyjechał do Leszna i dał z siebie wszystko. Tymczasem Taia Woffindena zabrakło w teamie Brytyjczyków. - Nie mam wpływu na jego decyzje - rozpoczął zawiedziony wynikiem opiekun Anglików, były żużlowiec Alun Rossiter. - Nasza federacja nie ma systemu kar za takie postępowanie, ale jedno mnie zastanawia. Skoro Tai zrezygnował z kadry w DPŚ, to dlaczego pojedzie w kadrze w ramach World Games? Moim zdaniem powinien dostać szlaban na tę imprezę. Trzeba być konsekwentnym - ciągnął Alun, który w swojej długoletniej karierze nigdy nie miał okazji bronić barw swojego kraju w drużynowych mistrzostwach świata. - Być może kiedyś podchodziliśmy do tego inaczej. Marzyłem, żeby bronić barw Anglii, ale byłem za słaby. Mimo to z wielką estymą wspominam oficjalne test-mecze, w których mogłem walczyć dla kraju. Dzisiaj zawodnicy patrzą na to nieco inaczej - ciągnął refleksyjnie Rossiter. - Ja oddałbym wszystko, żeby móc jechać dla Anglii - mówił z kolei Garry Stead, również były angielski żużlowiec. Sympatyczny Garry, to pokolenie szkółki grasstrackowej z lat 80-tych. Wraz z Martinem Dugardem, Garym Havelockiem, czy Joe Screenem tworzyli paczkę zdolnych dzieciaków zakręconych na punkcie speedwaya. W 2006 roku uległ ciężkiemu wypadkowi na torze w Somerset. Od tamtej pory porusza się na wózku inwalidzkim. Garry, który wciąż kocha żużel, jest częstym gościem w Polsce, bo właśnie w Wielkopolsce poznał swoją partnerkę, uroczą Kasię.
- Winien całego zmieszania był Skóra, który zorganizował turniej w Poznaniu i tam się poznaliśmy. W dniu swojej kraksy Garry przed wyjściem z domu na zawody miał poważną kłótnię ze swoją partnerką. W Somerset był rozkojarzony i strasznie podenerwowany. W jednym z wyścigów prowadził, ale chwila dekoncentracji spowodowała, że nie opanował motocykla. Na leżącego Garrego najechał kolega z toru. W efekcie złamany kręgosłup i paraliż. Tak to już jest, że życie rodzinne ma ogromny wpływ na jazdę żużlowca - opowiadała mi Kate, jak mawiają na partnerkę Steada jego angielscy znajomi. Tak też chyba zadziałał ów mechanizm w przypadku Antona Lindbecka, który niedawno wziął ślub i jeździł w Lesznie jak szatan. Niestety na równy polski team było to za mało. - Nasi zawodnicy nie mają doświadczenia na kontynentalnych torach. W przyszłym roku chcielibyśmy odbyć sparingi w Polsce. Być może i w Lesznie - analizował Rossiter przyczyny porażki Angoli. - W dzisiejszym żużlu żeby coś znaczyć nie można zamykać się do jazdy wyłącznie w jednym kraju. To na ten moment nasza największa bolączka - stwierdził Rosco.
Za to największą bolączką światowej drużynówki jest odpuszczanie tej imprezy przez największe gwiazdy: Łagutowie, Hancock, czy Woffinden, to najgłośniejsze przykłady. Kiedyś i my mieliśmy ten problem. Tai Woffinden, gdy był młody bardzo chętnie zakładał plastron z brytyjską flagą. Wtedy zawody DPŚ były dla niego okazją do promocji nazwiska. Tak jak dziś dla Czugunowa. Dlatego Gleba "stać" było na występ w DPŚ 2017, a Tajowi to do niczego nie było potrzebne. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że gdy Woffinden wrócił do cyklu SGP w 2013 roku, to pod wielkim znakiem zapytania stał jego występ w inauguracyjnej rundzie w dalekim Auckland w Nowej Zelandii, bo po prostu nie miał pieniędzy na podróż. - Nikt mu wtedy nie pomógł, a na pewno nie brytyjska federacja. Chodził po ludziach i prosił o pożyczkę. W końcu poszedł do banku i wziął kredyt. On pamięta, jak wtedy było ciężko. Był sam. Zwłaszcza po śmierci ojca. Wszystko, do czego doszedł, to efekt jego pracy, talentu i determinacji - mówiła mi osoba z jego otoczenia.
Tak wygląda niestety ten nasz żużel. Ale z drugiej strony federacje nigdy nie rozpieszczały swoich zawodników. Ole Olsen przez długie lata wiedział, że nie ma szans w drużynówce ze swoimi słabszymi kolegami. Mimo to rok w rok jeździł w eliminacjach i zawsze kręcił tyle punktów ile się dało. Był mega gwiazdą i był rozchwytywany przez promotorów rożnych eventów w całej Europie. W dniu eliminacji drużynówki w strefie skandynawskiej spokojnie mógł zakontraktować sobie dobrze płatny turniej w RFN, a jednak zawsze wybierał występ w barwach Danii. Niegdyś George Weah, piłkarz z Liberii i gwiazdor włoskiego AC Milan fundował przeloty i hotele dla rodzimej reprezentacji, bo federacji nie było na to stać. Gdyby nie pomoc George’a, Liberia zostałaby w domu, a nie wyleciała na eliminacje. Każdy ma swoją miarę i swoje priorytety.
Inna mega gwiazda lat ubiegłych, Szwed Ove Fundin, mimo upływającego czasu priorytety i wartości ma wciąż te same. Patron DPŚ oczywiście był obecny w Lesznie. Wciąż uśmiechnięty i zrelaksowany. Do Polski zjechał wraz ze swoim kuzynem. Fundin dobrze życzył Rosji i był zmartwiony casusem Łaguty. - Zwycięstwo Rosji byłoby powiewem świeżości. Każda dyscyplina potrzebuje sensacji i dynamiki w układzie sił - rozpoczął Ove. - Odnośnie sprawy z Łagutą, uważam, że w żużlu są zbyt drastyczne kary za tego typu przewinienia. Oczywiście jest to sport wymagający odporności i siły fizycznej, ale nie jest to boks, czy lekkoatletyka. Zdecydowanie kary i obostrzenia są za ostre. Żużel nie jest popularny i tego typu wydarzenia jak z Łagutą, czy wcześniej z Wardem wyrządzają wielką krzywdę jego wizerunkowi. Żużel powinien być z daleka od takich afer. To jest widowiskowy i przyjemny sport - mówił Fundin.
- Czyli kobiety, wino i śpiew? - zaśmiałem się do Fundina, o którym krążyły legendy, że przed ważnymi zawodami lubił zabalować. Miał rzesze fanek, znajomych, oddanych kibiców, a pomiędzy rywalami wielkie batalie i jeszcze większe przyjaźnie. Bo taki jest Fundin. Naturalny gość, któremu wszystko, co ludzkie nie jest obce, a przyjaźń i relacje z innym człowiekiem są najważniejsze. - W najbliższym czasie jadę na wyprawę do dalekiej Ufy. Pojadę samochodem - obwieścił facet grubo po osiemdziesiątce. - Jadę w odwiedziny do znajomych i rodziny Igora Plechanowa, który był moim wielkim rywalem, ale i wspaniałym przyjacielem. Pochodziliśmy z dwóch zupełnie różnych światów. Dzieliła nas żelazna kurtyna, polityka i zacięta rywalizacja na torze. Ale łączył nas żużel, a Igor to był cudowny facet. W imię tych wartości chcę pokonać te tysiące kilometrów - podkreślił najwybitniejszy zawodnik w historii speedwaya. Szerokości Ove!
Tylko nie wiedziałem przez jakie u :D hah
Pieniądze szczęścia nie dają, lecz każdy chce to sprawdzić osobiście.