Nicki Pedersen w sobotni wieczór miał przeciwko sobie nie tylko rywali z toru, ale niemalże komplet publiczności na Motoarenie, która sprzyjała Chrisowi Holderowi. Każdemu wyjazdowi na tor w Toruniu Pedersena towarzyszyły gwizdy. Każda strata punktów przez Duńczyka fetowana była owacją. Emocje sięgnęły zenitu w półfinale, kiedy Pedersen przewrócił się wyraźnie potrącony przez Holdera.
Nawet kibice sprzyjający Australijczykowi obawiali się, że ich pupil może zostać wykluczony. Duńczyk po decyzji sędziego o dopuszczeniu całej czwórki do powtórki nie krył irytacji. Podszedł do Holdera i sprowokował go słownie, a kiedy odepchnął Jacka Holdera, nerwy puściły także Australijczykowi. - Było minęło. Nie ma sensu do tego wszystkie go wracać. Towarzyszyły nam ogromne emocje. Nie udało mi się zdobyć czwartego tytułu mistrza świata, ale tragedii z tego nie robię. Wszystko rozstrzygało się w ostatnich zawodach. Walka była ekstremalna. Gratuluję Chrisowi Holderowi tytułu - mówił po zawodach wicemistrz świata.
Duńczyk znów jednak pokazał dwie twarze - niesamowicie zdeterminowanego sportowca walczącego o tytuł, potrafiącego posunąć się nawet do rękoczynów oraz uśmiechniętego człowieka, który po ochłonięciu z nerwów, gratuluje rywalowi zwycięstwa. Który Nicki Pedersen jest prawdziwy? Pewnie obaj. Bo Duńczyk to prawdziwy Doktor Jekyll i Mr Hyde, bez którego cykl Grand Prix byłby zdecydowanie mniej ciekawy. - Po dwóch słabszych sezonach wróciłem do gry o najwyższe cele. Moim planem na ten sezon było zajęcie miejsca w czołowej trójce. Udało się to zrealizować. Jestem wicemistrzem świata. Srebrnego medalu brakowało mi w kolekcji - mówił po turnieju w Toruniu.
W głębi serca Nicki Pedersen jednak nie mógł się pewnie pogodzić ze stratą szans na czwarty tytuł i do wkroczenia na wyższy stopień panteonu żużlowych gwiazd, w którym bez wątpienia Duńczyk jest już od kilku lat. Jedni nienawidzą Pedersena, inni go kochają. Bez niego jednak cykl Grand Prix byłby uboższy w emocje.