Przepis na sukces - druga część rozmowy z Aleksandrem Janasem, byłym trenerem zielonogórskiej drużyny

Mistrzostwo Polski, wywalczone w 2009 roku przez żużlowców Falubazu, ma wielu ojców. Jednym z nich jest trener zielonogórskiej drużyny w latach 2001, 2006 i 2008, Aleksander Janas. To on awansował z klubem spod znaku Myszki Miki do Ekstraligi, a dwa lata później wywalczył z nim brązowy medal. W drugiej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl Janas opowiada o koncepcji budowy zespołu i spostrzeżeniach dotyczących postawy swoich byłych podopiecznych w lidze.

Jakub Sobczak: Panie Aleksandrze, czy zgodzi się pan ze mną, że mistrzostwo Polski zdobyte przez Falubaz w sezonie 2009 było owocem wieloletniej pracy?

Aleksander Janas: Zdecydowanie tak. Jestem zdania, że każdy zespół, który chce osiągnąć jakiś sukces powinien popracować w niezmienionym składzie. Bardzo ciężko jest zebrać siedmiu zawodników i zdobyć mistrzostwo Polski. Kilka lat temu w Toruniu zakontraktowano mistrza i wicemistrza świata, to byli Tony Rickardsson i Jason Crump. Reszta drużyny też była niezwykle mocna i w Toruniu wszyscy byli przekonani, że zdobędą mistrzostwo Polski. Nie udało im się to, a wydawało się, że mają doskonały skład. Z zielonogórzanami przeżyłem bardzo wiele. Były momenty kiedy niesamowicie przeżywałem to wszystko, co działo się z drużyną i mogę powiedzieć, że moja praca się zwróciła. Kiedy w 2006 roku awansowaliśmy do Ekstraligi to jeszcze nie była ta ekipa. Tam byli tacy jeźdźcy jak Staszewski, Okoniewski, Hamill, Suchecki. W 2007 roku rywalizował już jednak niemal ten sam skład, który w 2009 roku sięgnął po tytuł. Sezon 2007 był niezwykle trudny. Zawodnicy docierali się, zaczynali konsolidować i dopasowywać swoje silniki. Nie było łatwo, ale po batalii najpierw z Polonią Bydgoszcz, a potem z Ostrowem udało się obronić Ekstraligę. Rok później doszedł Rafał Dobrucki, drużyna się jeszcze bardziej scementowała i udało mi się po pewnym czasie wypracować model przygotowań do meczów, który okazał się bardzo skuteczny. Na koniec sezonu zaczęliśmy wygrywać z najsilniejszymi rywalami, zawodnicy załapali o co w tym wszystkim chodzi i w rezultacie zdobyliśmy brązowy medal. Niespodziewany na pewno w kontekście może nie najlepszych wyników jakie się przytrafiały w trakcie sezonu, ale biorąc pod uwagę wkład i zaangażowanie, jakie wszyscy włożyli w chęć poprawy wyników na pewno zasłużony. Gdyby sezon się nie skończył wypracowane rozwiązania pozwoliłyby na pewno nadal wygrywać mecze. Nadeszła jednak zima, zespół został przejęty przez trenera Piotra Żyto, który nie zdecydował się na zmianę wprowadzonych przeze mnie rozwiązań. Drużyna nadal wygrywała, wszystko poszło tym samym torem i sezon 2009 w rezultacie zaowocował całkowicie zasłużonym złotym medalem dla Zielonej Góry. Jeżeli więc wziąć pod uwagę wszystkie te aspekty oraz poczucie jedności w drużynie i zaangażowanie, jakie przejawiali wszyscy zawodnicy, mogę z całą stanowczością stwierdzić, że ten sukces nie był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Myślę, że sezon, w który niebawem wejdziemy nie powinien być gorszy. O ile zawodnicy nie zaprzepaszczą dotychczasowej pracy i nie pójdą w innym kierunku niż ten obrany kilka lat temu, drużyna będzie miała bardzo duże szanse by pozostać na miejscu mistrza Polski.

Co ma wpływ na to, że jednym udaje się dojść do mistrzostwa, a innym nie?

- Co roku dochodzi do jakichś mniejszych lub większych zmian personalnych. Zarządy klubów zmieniają składy w jak najlepszej wierze, aby drużynę wzmocnić. Wiadomo jednak, że zawodnicy dysponują różnym sprzętem. Czasami dostaną od swoich tunerów gorszy niż zwykle, czasami w trakcie sezonu coś złego się z nim stanie. Między innymi stąd właśnie biorą się słabsze sezony dobrych zawodników. Wtedy to, co dany klub sobie założy niekoniecznie się sprawdza. Ruchy personalne też w bardzo dużym stopniu wpływają na zmiany sił drużyn. Weźmy chociażby Stal Gorzów jako przykład. Przed sezonem wydawało się, że są świetnie skompletowani i zawodnicy powinni punktować. Okazało się jednak, że paru jeźdźców, od których można by oczekiwać określonej ilości punktów nie spełniło pokładanych w nich nadziei. Te nazwiska nie były takie mocne, jakie powinny być w sensie zdobywanie punktów. W sporcie tak jest. Wielokrotnie o to pytany, zawsze mówiłem, że w żużlu, jak i w każdym sporcie, bo nawet Adam Małysz o tym wspomina, potrzebne jest szczęście. Jak się je ma, to ma się dobry sprzęt, kondycję i formę. A jak tego szczęścia zabraknie, zdarzy się jakiś defekt i potem brakuje punkcika, w rezultacie czego nie jest się już na podium, czy nie kwalifikuje się do dalszej rundy. Często decyduje zerwany łańcuszek, złapana guma czy troszeczkę choćby przespany start, który w dobrej stawce sprawia, że klasowego zawodnika już się nie dogoni. Bardzo często przecież najważniejszy jest start, potem dojazd do pierwszego łuku i to, czyje koło będzie minimalnie z przodu. Oprócz tych wszystkich spraw, nad którymi trzeba długo i mozolnie pracować najistotniejsze jest właśnie szczęście.

Jak pan ocenia postawę Falubazu w sezonie 2009?

- Przewidywania i wyobrażenia na temat rozstrzygnięć w sezonie 2009 były różne w zależności od punktu patrzenia. Każdy chciałby swoją drużynę widzieć na jak najlepszym miejscu. Uważam, że wszystko wyjaśniło się w ferworze walki i z niekłamanymi emocjami. Zespoły rzeczywiście walczyły i wszyscy starali się o osiągnięcie jak najlepszego rezultatu. W tym wszystkim zwycięsko wyszła drużyna zielonogórska, moim zdaniem zasłużenie. Od kilku lat ta ekipa utrzymuje jedną linię przygotowań, była świetnie skonsolidowana, dopracowała się określonych metod mających na celu walkę o najwyższe cele. To wszystko zaowocowało złotym medalem. Świetnie radzili sobie liderzy zespołu, wydatnie wspierali ich młodzieżowcy, zresztą najlepsi w kraju. Dobrze się stało, że swoje punkty dołożył Fredrik Lindgren, bo w sezonie 2008 ich brakowało. Niels Iversen nie spisał się rewelacyjnie, ale na przestrzeni sezonu zdarzyło mu się zdobyć parę ważnych punktów. Po bardzo dramatycznym dwumeczu z Toruniem, determinacji w dążeniu do celu, jaką dało się zauważyć u wszystkich zawodników, mistrzostwo Polski bardzo mocno cieszy, tym bardziej, że zostało wywalczone po tak długiej przerwie.

Niektórzy zastanawiają się, która koncepcja budowy zespołu jest lepsza: solidny, wyrównany skład czy też gwiazda i kilku przeciętniaków. Pan chyba skłania się ku tej pierwszej opcji?

- Oczywiście, że tak i niewątpliwie mamy na to przykłady. Z drugiej strony różne są szkoły i przemyślenia obserwatorów czy kibiców, którzy coraz lepiej znają się na żużlu i posiadają różne koncepcje budowy zespołu. Moim zdaniem drużyna składająca się z równych, ale co ważne prezentujących wysoki poziom sportowy, zawodników jest lepsza od tej, gdzie jest wielka gwiazda ciągnąca całą drużynę i kilku słabszych jeźdźców. Najlepszym przykładem niech będą tu drużyny z Zielonej Góry, Torunia czy choćby Leszna, czyli Drużynowi Mistrzowie Polski w ostatnich trzech latach. W Lesznie co prawda jest Leigh Adams, który zawsze punktuje na wysokim poziomie, ale nie powiedziałbym, żeby była to "lokomotywa", która wyraźnie wybija się na tle swoich kolegów. To właśnie wyrównany skład daje siłę tej drużynie, która w sezonie 2009 też mogła powalczyć, ale różnego rodzaju wpadki zaważyły na słabszym wyniku. Toruń bez wielkiej gwiazdy w składzie również był bardzo silny i wywalczył tytuł wicemistrza, a rok prędzej mistrza Polski. Na przeciwwagę podam przykład Częstochowy, która już od kilku lat stara się o dobry wynik zatrudniając dwie wielkie gwiazdy Hancocka i Pedersena. Ci zawodnicy owszem punktowali, niejednokrotnie zdobywali komplety, ale nie przyniosło to oczekiwanych laurów. W 2008 roku mieli wielkie na to szanse, ale kilka kontuzji wpłynęło na to, że nie tylko nie zdobyli złota, ale nawet przegrali z nami brąz. W równej drużynie jest mniejsza szansa, że coś się zawali, bo jak "rakieta" na przykład z powodu kontuzji nie przyjedzie na zawody, to tej drużynie już możemy odjąć co najmniej kilka ładnych punktów. W równej ekipie w analogicznej sytuacji wchodzi Zastępstwo Zawodnika i nie ma tragedii. Ten sam skład i praca z nim przez kilka lat to przepis na sukces.

Mógłby pan opowiedzieć co słychać u Aleksandra Janasa?

- W 2008 roku skończył mi się kontrakt i niemalże natychmiast po zakończeniu współpracy z drużyną zielonogórską zająłem się własną firmą. Od lat prowadzę działalność gospodarczą, z której się utrzymuję. Jest zatem zachowana ciągłość tego, co rozpocząłem już dawno. Żużlem oczywiście nadal się interesuję. Bardzo przeżywam występy Falubazu. Może już nie aż tak mocno jak wtedy, gdy pracowałem z zawodnikami, ale na pewno nie mniej niż inni kibice na stadionie. Kontaktu z tym sportem nie mam już tak mocnego jak kiedyś, ale mogę podzielić się moją wiedzą i doświadczeniami związanymi z żużlem.

Jest szansa, że zobaczymy pana jeszcze w roli sędziego lub trenera?

- Bardzo długo sędziowałem zawody żużlowe różnej rangi i był czas, że przerwałem tę pracę i podjąłem się trenowania zielonogórskiego zespołu. Zrobiłem tak już dwukrotnie i jestem zdania, że trzeci raz nie mogę tego zrobić. Nie jestem pewien, czy jest to dobrze przyjmowane, że w jednym sezonie działacz żużlowy jest sędzią, a w drugim trenerem. Pytany wielokrotnie, czy przyjadę na weryfikację, której sędziowie co roku podlegają, odpowiedziałem, że kategorycznie nie, ale zobaczymy co dalej. Uważam, że jeślibym podjął się sędziowania, to po sezonie, w którym nie miałbym styczności z żadnym klubem. Po dłuższym czasie być może zdecyduję się na powrót do sędziowania, bo sędzią wciąż jestem. Nie mam tylko weryfikacji, którą co roku się przechodzi i na początku każdego roku uprawnienia mogę bez problemu odnowić. Natomiast co do drugiego pytania, czy wrócę jako szkoleniowiec, to na razie tego nie planuję. Zajmuję się jak już powiedziałem swoją działalnością, ale kto wie, co przyniesie życie. Na razie uważam, że nie ma takiej potrzeby. W Zielonej Górze wszystko toczy się bardzo dobrze i sprawy są odpowiednio poukładane. Moja obecność nie jest więc potrzebna i w tej chwili nie planuję podjęcia pracy w roli szkoleniowca.

Komentarze (0)