Częstochowska klepsydra

Speedway częstochowski w ostatnich dniach minionego 2009 roku poniósł całą serię niepowetowanych strat. Ciosy spadały raz za razem, bez litości, jeden po drugim, nie dając chwili, by się otrząsnąć po uderzeniu poprzednim. Trudno w tej sytuacji nie westchnąć: - Jak to dobrze, że ten rok wreszcie się skończył!

Kierując wyrazy współczucia dla wszystkich, którym śmierć trójki byłych żużlowców zadała ból dotkliwy, wyrażam jednocześnie głęboką wiarę, iż limit nieszczęść dla rozkochanej w żużlu Częstochowy został już wyczerpany. Życzę wytrwałości w odbudowie nadwątlonych nadziei, w myśl dewizy: "co cię nie zabije, to cię wzmocni".

Śp. Czesław Goszczyński odszedł w wieku wciąż czynnego zawodowo obywatela, aczkolwiek powoli zbliżającego się do wieku emerytalnego. Sześć dekad życia to z jednej strony czasu szmat, ale z drugiej zaledwie okamgnienie (znam to z autopsji). Pan Czesław był człowiekiem wyjątkowo lubianym w środowisku, cenionym za wszechstronną fachowość i dar roztropnych sądów. To zaowocować musiało, poza pożytkiem dla klubu, gdzie do końca aktywnie się udzielał, także gronem wiernych żużlowych przyjaciół. Tym bardziej boli, że odejść mu przyszło w chwili tak ciężkich prób. Startował w latach drugiego błysku świetności klubu (medalowe miejsca w rozgrywkach ligowych z drugim w historii złotem DMP - 1974 roku). Był tej świetnej drużyny Włókniarza podstawowym zawodnikiem, dobrym duchem, jednym z liderów, obok Józka Jarmuły, Marka Cieślaka, Andrzeja Jurczyńskiego, Zenona Urbańca, z których każdy miał lepsze i gorsze dni w sezonie.

Szalał wtedy zwłaszcza, pozyskany ze Świętochłowic, na nowo odrodzony pod Jasną Górą Jarmuła, najlepszą średnią legitymował się Cieślak, a najbardziej dojrzałą klasę prezentował Andrzej Jurczyński. Ten ostatni był również najlepszym z "włókniarzy" w cyklu turniejów o Złoty Kask i w narodowych barwach Polski. Tytuł mistrza żużlowej ekstraklasy Włókniarz wywalczył w okolicznościach nader szczęśliwych, a języczkiem u wagi okazał się zwycięski mecz ze Stalą w Gorzowie, gdzie "z nieba leciały świnie", więc sędzia chcąc nie chcąc przerwał ten cyrk straceńców, zatwierdzając wynik 26:28 na korzyść Włókniarza jako ostateczny. Jak się później okazało, nawet remis w tym meczu dawał gorzowianom złoto. Taki to już jest ten intrygujący czarny sport, gdzie łut szczęścia nieraz ma więcej "do powiedzenia" niż wysoki stopień wytrenowania, misterny dobór składu, a zwykły ludzki pech urasta do fatum. Decyduje nieraz o wszystkim, nie wyłączając utraty życia na arenie zmagań. Tak zdobyty tytuł drużynowego mistrza nie podważa prawdy, iż młody zespół częstochowskiego Włókniarza w połowie lat siedemdziesiątych rokował znakomicie. Pod Jasną Górą zacierano ręce, niekoniecznie złożone w modlitwie przed cudownym obrazem Matki.

Ale oto wahadło ludzkich losów przechyliło się w drugą stronę, zsyłając rok później (1975) na środowisko żużlowe Częstochowy grad prawdziwych nieszczęść. W ZSRR ciężkiej kontuzji ulega Andrzej Jurczyński. Zenon Urbaniec na Złotym Kasku, żeby było dosadniej - w Gorzowie, doznaje obrażeń głowy i sezon ma już stracony na długotrwałe leczenie (nigdy już potem nie odzyska atutu atomowych startów). Mimo to zespół nadzwyczajnie się mobilizuje, co jest zasługą również Pana Czesława, i w osłabieniu wygrywa mecze. Demon zła nie daje jednak za wygraną. W czerwcu tego samego 1975 roku na motocyklu, co prawda nie żużlowym, ginie na drodze pełen wiary w swój talent młody żużlowiec Grzegorz Kupczak - wychowanek Włókniarza. Miesiąc później podczas turnieju towarzyskiego w NRD fatalnie upada Jacek Gierzyński, by z uszkodzonym kręgosłupem nigdy już nie stanąć na własnych nogach. Z tym większą siłą napłynęły smutne wspomnienia z końca maja poprzedniego roku, kiedy to w wypadku samochodowym na drodze zginął Zygmunt Gołębiowski, a prowadzący samochód Jerzy Bożyk uznany został winnym śmierci kolegów. A tli się jeszcze w głowach kolegów znicz pamięci, po stracie Marka Czernego w 1972 roku. Mimo tych tragedii zespół nieustępliwych lwów jeszcze przez 4 lata nie schodził z medalowej strefy DMP.

Dopiero w 1981 roku, gdy już zabrakło na torze Mirosława Błaszaka, ale nade wszystko doświadczenia i klasy Czesława Goszczyńskiego, a porywczy Józef Jarmuła wykazywał wyraźny przesyt speedwayem z jego zdyscyplinowaną regułą, zranione lwy odpuszczały. Nadeszły chude lata. Kolejne, ale niestety krótkotrwałe, odrodzenie częstochowskiej wielkości nastąpiło dopiero w roku 1996, kiedy to silna paczka miejscowych ze Sławkiem Drabikiem, Sebastianem Ułamkiem, Rafałem Osumkiem, Robertem Przygódzkim, wsparta Januszem Stachyrą, Robertem Juchą i Eugeniuszem Skupieniem, a z zagranicznego zaciągu przede wszystkim niesamowitym walczakiem Joe Screenem, nie dała szans rywalom. Na solidnych fundamentach opierał się jednak dopiero czas świetności przypadający na pierwszą dekadę lat obecnego XXI wieku, z wielką wiktorią ligową w 2003 roku (Seba Ułamek, Greg Walasek, Zbysiu "Sałata" Czerwiński, Artur Pietrzyk, Ryan Sullivan, Andreas Jonsson, Rune Holta - wielkie nazwiska). Tak to trwało do niemalże końca roku minionego, który w historii ligi dla Częstochowy zapisze się na brązowo z czarnym, niestety, zwieńczeniem.

Aby przybliżyć kariery dwóch innych byłych żużlowców Włókniarza, którzy zmarli w feralnym grudniu minionego roku, Wiesława Kołodziejskiego i Mariana Kaznowskiego, cofnąć się musimy do początków speedwaya pod Jasną Górą. Wtedy to bowiem, tuż po wojnie zaczynał Marian Kaznowski, natomiast nieco młodszy Wiesław Kołodziejski niewiele później, z początkiem lat pięćdziesiątych.

Pan Wiesław pierwsze starty na żużlu zaliczał w Bytomiu, który przez pewien czas wiódł prym wśród górnośląskich klubów motocyklowych. A było ich w owym czasie zatrzęsienie. Oprócz najbardziej znanych z Rybnika, Katowic czy Świętochłowic, swoje ośrodki żużlowe miały także takie miasta jak Gliwice, Zabrze, Tarnowskie Góry, Tychy, Mysłowice, Sosnowiec, Czeladź, a w pobliskim Beskidzie Śląskim - Cieszyn i Bielsko-Biała. W samym Bytomiu, czemu sprzyjał sprowadzony, albo jak kto woli zesłany, z Warszawy działacz - inż. Władysław Pietrzak, zebrała się wtedy naprawdę silna grupa znanych motocyklistów: Jan Paluch, Jerzy Jankowski, Ernest Czogała, Ryszard Krajewski, Jerzy Brendler i najbardziej znany z nich Włodzimierz Szwendrowski. To byli ludzie z różnych stron powojennej Polski. Wśród nich był również Wiesław Kołodziejski. W 1952 roku, gdy siedzibę zrzeszenia Ogniwo przeniesiono do Łodzi, razem z Jerzym Brendlerem, pan Wiesław przeszedł do Częstochowy. Potem na krótko próbował jeszcze swoich sił w Świętochłowicach i Czeladzi, by wreszcie wrócić pod Jasną Górę na stałe. Był niespokojną duszą, nie gardził również wyścigami na motocyklu w wersji szosowej. W Częstochowie żył i tu też przyszło mu odejść do lepszego ze światów. Cześć Jego Pamięci!

Marian Kaznowski to postać owiana legendą. Zmarł jako ostatni w serii grudniowych odejść. Tym razem był dopiero… trzeci spośród częstochowskich eksżużlowców, którzy krótko jeden po drugim oddawali ducha Panu. Po żużlowemu… zdobył 1 punkt. Stało się to tuż przed Sylwestrem 2009. Jego ciało - tzw. doczesne szczątki pochowano na cmentarzu św. Rocha w sobotę 2 stycznia, nomen omen dokładnie w dniu Jego 79 urodzin? Był człowiekiem dużego formatu i rozlicznych talentów. Duma Częstochowy. Znane były jego uzdolnienia muzyczne, ujawniane szczególnie w młodości, prawdziwy ciąg do wiedzy, do przedsiębiorczości, i to w czasach najtrudniejszych. Prowadził z powodzeniem sklep motoryzacyjny w Częstochowie. Wszystko, czego się dotknął sygnował ogromną ambicją. Cóż się dziwić? - nieodrodny syn swoich nietuzinkowych rodziców. Ojciec - rzemieślnik - współtworzył po wojnie zręby sportu żużlowego przez aktywny udział w zakładaniu Częstochowskiego Towarzystwa Cyklistów i Motorzystów, matka natomiast znana była z prowadzenia chóru żeńskiego w jasnogórskiej bazylice. Syn Marian do tej spuścizny rodowej dołożył smykałkę do biznesu i niesłychaną ambicję.

- To wcale nie jest legenda, że pan Marian jeździł po wypadku - opowiada Marian Maślanka, obecny prezes Włókniarza. - Chciał nawet robić licencję, ale oczywiście nie dostał zgody. On był niesamowicie ambitny. Wszyscy, którzy go znali o tym mówią… (z artykułu Piotra Toborka - Gazeta.pl Częstochowa ze stycznia br.).

Jeśli prawdą jest powiedzenie: "wskaż mi swych przyjaciół, a powiem ci kim jesteś", to Marian Kaznowski - także dzięki formatowi swoich przyjaciół - jest wielki. Nic nie ujmując pozostałym, wymienię tylko trzech: Jan Ciszewski - fenomenalny redaktor polskiego radia i telewizji, czarodziej mikrofonu, zaczynający swą dziennikarską przygodę jako spiker w Rybniku w 1948 roku, Jerzy Kulej - częstochowianin – do dziś najlepszy polski bokser wszechczasów (rocznik 1940) i Andrzej Wyglenda, urodzony w 1941 roku - czterokrotny żużlowy mistrz świata. Był taki czas, że (oprócz Ciszewskiego) wszyscy wyżej wymienieni w tym akapicie stanęli do politycznego rozdania o poselski mandat. Było to u schyłku PRL-u - 1985 rok. Ich, od początku w większości przesądzone, zwycięstwo w wyborach do sejmu miało dawać legitymację - jako tako ludzką twarz upadającemu socjalizmowi. Już sama obecność na listach pełniła tę rolę. Pan Marian reprezentował Stronnictwo Demokratyczne, co było zrozumiałe z racji przynależności do cechu kupców, dla których czasy komuny były okresem licznych upokorzeń. Prawdziwa wolność gospodarcza przyszła nieco później, po roku 1990, kiedy to rynek stawał się bardziej uczciwy i naprawdę wolny w codziennej praktyce, a nie tylko w politycznych deklaracjach.

Marian Kaznowski był z trójki zmarłych w grudniu żużlowców najbardziej zasłużony, pewnie też najwięcej uzdolniony, ale jednocześnie najbardziej pechowy. Nigdy nie stanął na podium IMP, choć w 1950 roku był tego bardzo bliski. Zabrakło jednego punktu z powodu słabnącego motocykla w końcówce. Nie dane mu było także dostąpić zaszczytu przeżycia symbolicznego podium w lidze. Był za to w grupie pionierów żużlowego ścigania w Częstochowie, obok Waldemara Miechowskiego, Bogdana Laskowskiego, Leonarda Ciurzyńskiego i Władysława Szulczewskiego, który pod Jasną Górę przybył z Rawicza. Potem dołączali kolejni koledzy: Wiesław Wróbel, Julian Kuciak, i cała plejada następców. Był pierwszym z "lwów", który założył orła na piersi jako reprezentant Polski. Gdy podczas turnieju w Lesznie w 1954 roku doszło do karambolu na torze z udziałem Stanisława Kowalskiego i Mariana Kaznowskiego, to nikt wówczas nie mógł przypuszczać, że będzie to oznaczać początek serii nieszczęść. Pan Marian stracił nogę, a klub swojego młodego lidera, co w konsekwencji przyniosło degradację Włókniarza do drugiej ligi. Nie na długo. Dzięki pomocy najbliższych z późniejszą małżonką Lidią, pan Marian wsparty protezą stanął do pionu. Chciał nawet jako pierwszy przełamać stereotyp, iż bez nogi nie można jeździć na żużlu. W końcu dał się przekonać, że więcej dobrego uczyni, gdy wspomoże klub swoim doświadczeniem jako trener i wychowawca. Ziarno przez niego zasiane zaczęło przynosić plon obfity. W klubie pojawiły się perły takich talentów jak: Bernard Kacperak, Stefan Kwoczała, Zdzisław Jałowiecki, Bronisław Idzikowski i w końcu bojowy nabytek ze Świętochłowic Stanisław Rurarz, z gorzowską adnotacją w metryce. Ci ludzie niebawem wynieśli Włókniarza na sam szczyt, do pierwszego tytułu DMP w 1959 roku. Żużlowcy z Częstochowy oprócz pasji do czarnego sportu mieli również podziwu godny pociąg do nauki. Dotyczyło to głównie Waldemara Miechowskiego, Stefana Kwoczały, Zdzisława Jałowieckiego, Bernarda Kacperaka i Tadeusza Chwilczyńskiego, studentów, a w końcu absolwentów wyższych uczelni. Nie jest tajemnicą, że dobry przykład szedł od Mariana Kaznowskiego, kończącego studia na Politechnice Częstochowskiej. Była to i jest do dziś bez wątpienia najlepiej wykształcona drużyna żużlowa w historii, w dodatku sięgająca po najwyższe laury. Zdumiewać to musi tym bardziej, że dostęp do edukacji w tamtych czasach nie był tak powszechny jak choćby dziś.

Kto mógł wtedy zakładać, że na częstochowski żużel posypie się tyle nieszczęść naraz? Najpierw karierę zakończył Waldemar Miechowski. Potem Stefan Kwoczała, po rocznym pobycie w Leicester, w maju 1961 roku w Nowej Hucie, został brutalnie sfaulowany na torze i tym samym wyeliminowany na zawsze z czynnego uprawiania żużla. Zaś we wrześniu tego samego roku, po wypadku na torze zmarł reprezentant Polski Bronisław Idzikowski. Oznaczać to musiało regres - spadek częstochowian z I ligi w roku 1962.

Wracając do wspomnień sprzed 50 lat, ten pierwszy w historii tytuł mistrza ligi AD’59 wywalczony przez kolegów, był również dziełem samego Mariana Kaznowskiego, który trwał wiernie przy klubie, służąc mu swoją niebywałą pasja i wiedzą. Tak zresztą było do końca jego spełnionego życia. Lwie serce pana Mariana udzielało się innym. Nie przypadkiem w tym miejscu cudów waleczności dokazywali żużlowcy takiego formatu jak: wspominany śp. Bronisław Idzikowski, Stanisław Rurarz, Józef Jarmuła, Marek Cieślak, Wiktor Jastrzębski, Andrzej Jurczyński, Janusz Stachyra, Antoni i Eugeniusz Skupieniowie, Sławomir Drabik, Grzegorz Walasek, Adam Skórnicki, i wielu innych żużlowców miejscowych i pozyskanych, natomiast z zagranicznych gwiazd wymienić trzeba przede wszystkim takie nazwiska: Joe Screen, Mark Loram, Rune Holta, Andreas Jonsson, Greg Hancock, Nicki Pedersen i kozak ostatni - fantastycznie uzdolniony młody walczak z Anglii - Tai Woffinden.

To już stało się normą - utrwaloną tradycją, że w tym klubie nie ma miejsca dla cieniasów. Tu trzeba dawać z siebie wszystko, a na torze nie ma miejsca na kompromisy - walka do upadłego. Stąd się bierze fenomen popularności speedwaya w Częstochowie. Mimo licznych zakrętów w przeszłości, żarliwą wolą swoich oddanych działaczy i walecznych zawodników, żużel w tym mieście zawsze w końcu wychodził na prostą.

Tego w końcu na dziś - optymizmu pomimo i wbrew wszystkiemu - wypada nam życzyć pogrążonej w bólu Częstochowie. Jesteśmy z Wami!

Stefan Smołka

Źródło artykułu: