Zimą, gdy robi się ciemno i zimno, a przez to pesymistycznie, zawsze przybywa opinii, że żużel umiera. A później przychodzi wiosna i trup się okazuje piękną królową sportu, na której dwór przychodzą dziesiątki tysięcy poddanych. Wszyscy są ciekawi nowych kreacji królowej.
No, póki co, umiera nam U24 Ekstraliga. Choć jak zapewnił prezes Wojciech Stępniewski w rozmowie z Jarkiem Galewskim, pozycja U24 w ligowych składach trzyma się dzielnie i nie jest zagrożona. Przy czym mnie ona nie przekonuje. Szef PGE Ekstraligi ma na wiele spraw naprawdę ciekawe spojrzenie, natomiast nie bardzo się zgadzam ze stwierdzeniem, że dzięki temu rozwiązaniu "niektórzy zyskali, bo są liderami swoich drużyn jako seniorzy".
Prezes posługuje się przykładami Roberta Lamberta czy Dominika Kubery, przypominając, że pozycja U24 miała umożliwić młodszym żużlowcom łatwiejsze wejście w okres seniorski. Mnie się natomiast wydaje, że takie nazwiska jak Lambert i Kubera to typowe talenty, które błyszczały od najmłodszych lat, gdy tylko zaczęły skręcać w lewo. A nie o ochronę takich gwiazd chodziło, lecz o interes średniaków czy też nieco mniej błyskotliwych rzemieślników, którzy mogliby zupełnie przepaść, lecz dzięki zapisom regulaminowym ktoś się zdecydował na nich postawić.
ZOBACZ WIDEO: "Alarm". Znany polityk jest przerażony wydarzeniami w Gorzowie
To już by było bardzo niezdrowe, gdybyśmy wsadzali pod klosz Kuberę i Lamberta, bojąc się o ich przyszłość wśród seniorów. Nie tacy dawali sobie radę, przeskakując z juniora do seniora, bez żadnych pośrednich statusów i bez żadnej ochronki.
Zresztą, tego Kuberę od dawna chciałby zaprosić do Wrocławia Andrzej Rusko, tyle że Dominik nie podejmuje rękawicy. Nie ma zatem prezes WTS-u właściwych narzędzi, by konkretnie zmobilizować i kim postraszyć Macieja Janowskiego. Choć w ostatniej rozmowie na łamach Sportowych Faktów próbował tak właśnie postawić sprawę, zapewne całkiem szczerze, że nie ma świętych krów. Że, owszem, rozstanie z Maciejem bardzo by bolało, jednak trzeba brać pod uwagę i taki scenariusz. Rusko tak bowiem wszystko w klubie poukładał, że nie ma na co czekać i nie ma co odkładać marzeń o kolejnym tytule DMP. Do tego trzeba mieć jednak nie tylko pieniądze, ale też wykonawców. Nie zawodników drugiego wyboru, lecz pierwszego.
Takiego Kuberę, obecnie lubelską własność, chciałby nie tylko Wrocław, ale też rodzinne Leszno czy znów rosnąca w siłę, wygłodniała Zielona Góra. A więc to Kubera może zdecydować, czy Andrzej Rusko nadal będzie zmuszony wierzyć w Janowskiego, czy może będzie mógł wykonać bardziej bezkompromisowy ruch. Jeszcze bardziej bezkompromisowy niż w przypadku Taia Woffindena, biorąc pod uwagę zażyłość kibiców ze swoim idolem.
Ja jestem ciekaw, na ile kocha speedway biznesmen Stanisław Bieńkowski, w którego rękach znalazł się teraz zielonogórski żużel. Czy będzie w tej miłości miejsce na przebaczanie i seryjne drogie prezenty, np. na Kuberę, czy jednak wkradnie się zniechęcenie lub też po prostu górę weźmie brak zainteresowania.
Innymi słowy jestem ciekaw, czy pan Stanisław kocha żużel tak bardzo, albo przynajmniej w połowie tak, jak Andrzej Rusko. Najbliższy czas pokaże, jak bardzo ekskluzywnie ten potentat w produkcji mebli ogrodowych zamierza urządzić swój żużlowy ogródek. Czy ma to być trwały pałac, czy tylko tymczasowa perełka w Rodzinnych Ogrodach Działkowych.
Jest jeszcze taka opcja, że pan Bieńkowski traktuje Falubaz jako swoje kolejne biznesowe wyzwanie. Takie ambicjonalne. Że chce odnieść kolejny sukces, tym razem na polu żużlowym, na którym zarobić raczej nie zarobi, ale może nakarmi swoją ambicję czy też ego. Z pewnością stać go na to finansowo, pytanie tylko, czy tego pragnie. Andrzej Rusko nie budował swojej potęgi za wszelką cenę, tylko krok po kroku. Bardziej chciał odkrywać i liczyć na swoje wynalazki niż sięgać po miliony i oczywiste nazwiska, tym bardziej, że rozrzutny nie jest. Stąd po drodze się też mylił, za to biznes uczynił rentownym.
Aż w końcu udało mu się zdobyć brakujące ogniwo przechylające często szalę na jego korzyść, Artioma Łagutę. Tę wymarzoną gwiazdę pierwszego wyboru. W Lublinie, w ostatnich latach, mieli jednak takich więcej.
Nie zapominając, że na dziś to wciąż Motor jest hegemonem, wspominam barażowe pojedynki wrocławsko-zielonogórskie z 1990 roku. Sparta wstawała już wtedy z kolan i nieśmiało zaczynała myśleć o czymś więcej niż tylko kilka zwycięstw w sezonie na drugim poziomie rozgrywek. U siebie przegrała wówczas z ekstraklasowym Falubazem 42:48, a na rewanż w Zielonej Górze pierwotnie nie dotarła. Po drodze wypadek miał mieć słynny Robur wiozący motocykle drużyny. A miał przydzwonić dlatego, że… wolnymi terminami nie dysponowali akurat Czesi Zdenek Tesar, Jan Schinagl i Jan Holub. Rewanż w końcu rozegrano, w innym terminie, i bez braci Czechów. Dlatego skończyło się sromotną porażką wrocławian, których honoru bronił Henryk Piekarski. Reszta nie wyglądała dobrze na tle Huszczy, Błażejczaka, Szymkowiaka czy Sławomira Dudka.
Rok później udało się już lepiej zakombinować, zmienić reguły gry w trakcie jej trwania i powiększyć ekstraklasę do dziesięciu ekip. Dzięki temu i czwarta Sparta dostała się do barażów. Tym razem wspierana już głównie przez Anglików Kelvina Tatuma i Chrisa Louisa, choć również przez Vaclava Milika seniora. I przy ich pomocy udało się wymienić w ekstraklasie rdzennych leszczynian, co na lata zagęściło atmosferę na granicy województw dolnośląskiego i wielkopolskiego.
Były głośne potyczki między Spartą i Unią, kto wie, może niebawem zaczną się boje o najwyższą stawkę Sparty z Falubazem. Na pewno jedną z pasji pana Bieńkowskiego jest latanie, a i Andrzej Rusko miał swojego "piperka". Choć później przesiadł się na jacht stacjonujący w Sopocie. W każdym razie obaj panowie lubią czasem potrzymać głowę w chmurach. I pomarzyć. Popatrzeć na świat z góry.
Pytanie, czy obaj marzą o tym, by spoglądać na świat z góry w tabeli PGE Ekstraligi. Bo jeden na pewno.
Wojciech Koerber