Mateusz Kmiecik, dziennikarz WP SportoweFakty: Jak minęły pana pierwsze dni na zawodniczej emeryturze?
Adrian Miedziński: Nie odczuwam zmian, ponieważ nie ma sezonu żużlowego. Zawsze o tej porze roku człowiek zajmował się przygotowaniem lub czymś innym. Teraz jest podobnie. Gdy zacznie się nowy sezon, będzie tego brakowało bardziej.
Z treningów jednak pan nie zrezygnował i jest cały czas aktywny?
Ciągle jestem w ruchu i sprawia mi to przyjemność. Towarzyszyło mi to całe życie, bez względu, czy jeżdżę, czy nie.
Kiedyś wyliczono, że zanotował pan ponad 150 upadków. Tego było po prostu za dużo?
Wiadomo, czasami były to tylko uślizgi na pierwszym łuku lub inne niegroźne zdarzenia. Załóżmy, że poważnych wypadku było pomiędzy 20 a 30. Trudno mi to teraz obliczyć. Na szczęście nie stało się nic poważnego, z czego nie można byłoby wyjść. Inni mieli mniej takich przygód. Wiem, że było tego za dużo. Być może przez to, że byłem uparty i dawałem od siebie więcej, niż trzeba było, tworzyły się nieraz niebezpieczne sytuacje. Gdybym jeszcze raz miał to robić, zwracałbym uwagę, aby było tego mniej.
ZOBACZ WIDEO: Dokonał niemożliwego i pokonał Zmarzlika. Janowski o finale IMP
Ten ostatni upadek był najpoważniejszy. Wówczas wszyscy sądzili, że na tor pan już nie wróci. Było jednak inaczej. Nikt nie chciał pana siłą zostawić na fotelu w domu?
Moja rodzina nie była szczęśliwa z powrotu. Też nie chciałbym, aby moje dziecko coś takiego przechodziło. Z boku jednak zawsze się gorzej na to patrzy. Teraz widząc juniorów jeżdżących na krawędzi, uspokajałem ich, ponieważ był to początek sezonu. Bardziej się stresowałem obserwacją, niż jazdą samemu. Ponownie nie wracałbym już na tor w trakcie sezonu. Zresztą nie mając żadnej propozycji przed sezonem 2025, podjąłem decyzję o zakończeniu kariery. Zawsze byłem uczony, aby robić coś porządnie albo wcale.
Na pewno chciałby pan, aby te ostatnie lata potoczyły się inaczej?
Bez wątpienia wolałbym zakończyć, osiągając coś lub przyczyniając się do jakiegoś sukcesu. Potoczyło się inaczej. Na szczęście jestem cały i z tego, trzeba być zadowolonym, ponieważ nie wszyscy mieli tyle szczęścia.
Mimo wszystko nie ma zbyt wielu osiągnięć, których pan nie zdobył.
W Polsce tak naprawdę zabrakło mi tylko tytułu indywidualnego mistrza seniorów. W światowych tematach było troszeczkę gorzej. Wiadomo, coś i tak się udało wywalczyć. Każdy chciałby więcej, ale mi było dane tyle i myślę, że należy się z tego cieszyć. Czasu nie zmienimy.
Zwycięstwo w rundzie Grand Prix czy pierwsze złoto w Drużynowym Pucharze Świata było bardziej wyjątkowe?
To drugie na pewno miało szczególny smak. Półfinał w Peterborough był pierwszymi zawodami światowej rangi, gdzie startowałem z moimi idolami, którym starałem się dorównać. Towarzyszyły mi dodatkowe emocje, wszystko się przeżywało inaczej. Bardzo mile to wspominam. Finał w Lesznie za to najpierw był przekładany z powodu deszczu. Później wygraliśmy te zawody i w ten sam dzień jechałem mecz w Toruniu. Pamiętam wielkie emocje przed DPŚ, potem bolała mnie głowa przed spotkaniem ligowym. Jest co wspominać i można się z tego cieszyć.
2013 rok był dla pana, najlepszym w karierze? Wówczas wygrał pan turniej GP i miał średnią powyżej dwóch punktów w Ekstralidze.
Ten sezon był dobry, tylko przytrafił się wypadek w Pradze w trakcie potyczki testowej z Czechami (Nagranie z tego zdarzenia dostępne TUTAJ). Wcześniej prezentowałem się bardzo dobrze. Wówczas moja głowa po raz pierwszy mocno ucierpiała. Przez dwa miesiące czułem, że dochodzę do ładu. Mimo tego w miarę wszystko wychodziło i udało się wygrać rundę IMŚ. Szkoda tego upadku, bo mogłoby być jeszcze lepiej.
Wtedy poczuł pan, że może należeć do ścisłej światowej czołówki?
Każdy zawodnik ocierający się o najwyższe cele chce jeździć w Grand Prix i ścigać się z najlepszymi. Jednakże z powodu różnych przyczyn nie udało się awansować do Indywidualnych Mistrzostw Świata. Pamiętam, że pasowało mi GP Challenge w Zielonej Górze w 2008 roku. Wiązałem z tymi zawodami bardzo duże nadzieje, ale tor był przygotowany zupełnie inaczej i niestety się nie udało awansować.
Wydaje się, że wspólnie z Karolem Ząbikiem tworzył pan jedną z bardziej legendarnych par młodzieżowców. Stworzyliście coś wyjątkowego?
Wiadomo, wtedy było troszeczkę inaczej. Junior nie miał tych ułatwień i było momentami trudniej. Karol był świetnym żużlowcem. Zresztą tytuł indywidualnego mistrza świata juniorów to potwierdza. Też starałem się walczyć o najwyższe cele. Tworzyliśmy bardzo dobry duet, a to na pewno dawało wiele drużynie. Zespół z dobrymi młodzieżowcami jest dużo silniejszy.
Czuje się pan legendą Apatora?
Było tylu świetnych zawodników, że nieskromnie jest odpowiadać. Nie chciałbym nawet tego czynić. Robiłem wszystko, co mogłem. Tutaj się urodziłem i wychowałem. Trudno było mi pierwszy raz zmienić klub i długo się z tym męczyłem. To nie była łatwa decyzja. Bez wątpienia Toruń w moim sercu zachował się najbardziej. Myślę, że gdyby nie pewne sprawy, które się ze mną kłóciły, nie zmieniałbym nawet zespołu.
Wiadomo już, czym będzie się pan zajmował w kolejnym roku? Może odzywał się jakiś zawodnik z prośbą o indywidualną współpracę?
Były jakieś zapytania ze strony klubów czy żużlowców. Żadnych konkretnych ustaleń jednak nie ma. Na szczęście nie mam presji, żeby pchać się gdzieś na siłę. Chcę robić coś, z czego będę czerpał satysfakcję. Mam zamiar się tym bawić i realizować. Chodzi o to, aby wykonywać coś dobrze, aby przynosiło to efekt.
Domyślam się, że jeszcze przynajmniej jeden raz Adriana Miedzińskiego na torze zobaczymy?
Od 12. roku życia nie było sezonu, w którym nie wsiadłbym na motocykl. Dlatego na pewno przejadę się na jakimś treningu dla samego siebie, ponieważ sprawia mi to frajdę. Jeżeli odbędzie się turniej pożegnalny, obiecuję kibicom, że zobaczą mnie na motocyklu.
Rozmawiał Mateusz Kmiecik, dziennikarz WP SportoweFakty
Dzięki za wszystko Adi.