W zeszłym tygodniu władze żużlowych mistrzostw świata ogłosiły cztery dzikie karty na przyszłoroczny cykl Grand Prix, a w gronie nominowanych sensacyjnie zabrakło choćby jednego Polaka. To oznacza, że mimo iż Polacy od lat utrzymują całą dyscyplinę, a w naszym kraju organizowane są trzy z 10 rund, to w stawce będziemy mieć tylko dwóch reprezentantów, najmniej od 2014 roku.
- Na pewno nie pozwolimy, by ten koszmarny błąd został zamieciony pod dywan. Trudno mówić o tym inaczej, jak o żenującej próbie osobistego odegrania się na Polakach, i tak też to odbieramy. Obecnie mam różne pomysły na rozwiązanie tej sytuacji, ale mogę zapewnić, że traktuję tę sprawę bardzo poważnie - tak prezes PZM Michał Sikora jeszcze kilka dni temu komentował decyzję władz Grand Prix o pominięciu Polaków przy przyznawaniu dzikich kart.
Sytuacja boli tym bardziej, że zamiast Polaków (Macieja Janowskiego lub Patryka Dudka) dzikie karty otrzymali najsłabsi zawodnicy tegorocznych zmagań, czyli Czech Jan Kvech i Niemiec Kai Huckenebeck. Ich nominacja była wprost argumentowana względami biznesowymi. Kompletnie pominięto przy tym interesy Polaków, którzy co roku najmocniej zasilają kasę Discovery Bros. Events, czyli organizatorów cyklu Grand Prix.
ZOBACZ WIDEO: Woźniak o swoim udziale w walkowerze. Stanowcza reakcja zawodnika
Teraz już wiemy, że za słowami naszych działaczy poszły czyny: z naszych informacji wynika, że Polacy przedstawili precyzyjne ultimatum, a brak jego spełnienia może oznaczać gigantyczny cios wizerunkowy, a przede wszystkim finansowy dla spółki Discovery Bros. Events. Za taki trzeba byłoby uznać brak największej rundy w całym kalendarzu - Grand Prix Polski w Warszawie. Na PGE Narodowym co roku zawody ogląda 50 tysięcy widzów, a obok Principality Stadium (frekwencja na poziomie 20 tys. widzów) to jedyny tak duży obiekt w całym kalendarzu mistrzostw świata.
Warunek Polaków
Polacy widzą rozwiązanie: chcą, by w kolejnym sezonie władze Grand Prix zrezygnowały z tradycyjnego przyznawania jednej dzikiej karty na każdy z turniejów GP. Zamiast tego do cyklu miałby zostać dołączony jeden z Polaków i to dokładnie na takich samych zasadach, jak zawodnicy, którzy już wcześniej otrzymali dzikie karty na całe sezon. Z naszych informacji wynika, że Polacy zastrzegli w piśmie, że to jedyne akceptowalne przez nich rozwiązanie tego konfliktu.
Żądanie wydaje się sensowne i może okazać się dobrym wyjściem dla obu stron. Obecnie swoich przedstawicieli w żużlowych mistrzostwach świata mają wszystkie kraje, w których organizowane są poszczególne rundy. Przyznawanie dzikich kart na turnieje nie jest więc konieczne do zabezpieczenia interesów organizatorów zawodów w słabszych żużlowo krajach.
- Brak dzikiej karty dla jednego Polaka to skandal. To jest nie do zaakceptowania. Władze Discovery Bros. Events muszą dać nam znać, czy jesteśmy dla nich partnerem, czy jedynie organizatorem najlepszych i najdroższych rund GP - mówi z kolei honorowy prezes PZM Andrzej Witkowski, który także zaangażował się w pomoc w rozwiązanie kryzysu.
Czekanie na tłumaczenia Włocha
Trzeba przyznać, że już dawno żadna z decyzji FIM i promotora Grand Prix nie wywołała w Polsce takiej konsternacji. Krytycznie o pominięciu naszych reprezentantów wypowiadali się praktycznie wszyscy ważniejsi działacze, a swoje listy w obronie interesów Polski wysłali także organizatorzy rund MŚ we Wrocławiu i Gorzowie Wielkopolskim. W środowisku wprost mówi się o wojnie wypowiedzianej Polakom przez władze FIM i Grand Prix.
Najnowsze ultimatum to jednak nie koniec awantury. Poza możliwością zrezygnowania z organizacji Grand Prix w Warszawie bardzo poważnie rozważane jest także wprowadzenie od 2026 roku limitu jednego zawodnika z cyklu Grand Prix w każdej drużynie PGE Ekstraligi i Metalkas 2. Ekstralidze. Wszystko to bardzo mocno uderzyłoby w interesy promotorów mistrzostw świata.
To jednak nie koniec, bo już w listopadzie we Wrocławiu ma odbyć się specjalne spotkanie Komisji Wyścigów Torowych FIM, na którym szef komisji, Armando Castagna ma tłumaczyć się Polakom ze swojej decyzji.
- Mamy dwa lata do wyborów FIM i w tym czasie trzeba wytypować na tyle dobrego kandydata, by to właśnie Polakowi powierzono rolę szefa Komisji Wyścigów Torowych FIM. Jednocześnie cały czas musimy działać, by odwrócić tę decyzję - przyznaje Witkowski.
Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty