Przed tegorocznymi rozgrywkami niektórzy eksperci wskazywali łódzki klub jako potencjalnego czarnego konia 1. Ligi Żużlowej, a przynajmniej zespół, który powalczy w fazie play-off. Rzeczywistość jednak okazała się zupełnie inna.
H.Skrzydlewska Orzeł Łódź od początku sezonu radził sobie słabo. Wystarczy powiedzieć, że pięć punktów zgarnął w dwumeczu z InvestHousePlus PSŻ-em Poznań, a dwa w kontrowersyjnym spotkaniu z Arged Malesą Ostrów. Oprócz tego pokonał jeszcze na swoim torze Trans MF Landshut Devils i zdobył bonus.
To wszystko sprawiło, że klub z województwa łódzkiego musiał dosłownie do końca drżeć o utrzymanie. Po porażce z Abramczyk Polonią Bydgoszcz wszyscy spoglądali na rezultat potyczki w Bawarii, gdzie wygrać mogły Skorpiony, co oznaczałoby zepchnięcie łodzian na ostatnią pozycję, a w konsekwencji spadek. Tak się ostatecznie nie stało, a w Orle mogą już myśleć o kolejnym roku.
ZOBACZ WIDEO: Mała liczba treningów Wilków. To był powód spadku z PGE Ekstraligi?
Pozostaje jednak pytanie, jaka przyszłość czeka klub. Ostatni raz o awans do PGE Ekstraligi Orzeł bił się tak naprawdę w 2016 roku. Później przez siedem lat nie włączył się do tej rywalizacji i stał się ligowym średniakiem, który w sezonie 2019 musiał nawet wystąpić w barażu o utrzymanie. Można odnieść wrażenie, że w Orle jest jakiś problem, który nie pozwala wskoczyć na wyższy poziom.
- Kiedyś publicznie zadałem pytanie, o co chodzi w tym projekcie w Łodzi i po co tak naprawdę ten żużel tam jest. Myślę, że to jest największy problem. Trzeba sobie założyć konkretne cele, stworzyć odpowiedni do tego budżet, zakontraktować w jego ramach zawodników i wtedy wszystko się zamyka. Mówię to, pomimo mojego ogromnego szacunku i uznania do pana Witolda, za to, ile prywatnych pieniędzy wkłada w to wszystko - przyznał były menadżer.
- Określenie celów sportowych i przede wszystkim postawienie na zawodników, którzy chcą się razem z klubem rozwijać i mają do tego potencjał. Powinna pojawić się jasna deklaracja, że chcemy jechać w finale albo za dwa lata walczymy o awans. Tego po prostu cały czas mi w Łodzi brakuje. Osobiście widziałem Orła w czwórce. Jeśli nie ma jednak konkretnych celów, to nie można potem mówić, że czegoś zabrakło, bo tak naprawdę nie wiadomo, czego - dodał.
Marek Cieślak w pomeczowej rozmowie na antenie Canal+ powiedział, że Łódź miała skład na pierwszą czwórkę, ale zawiódł Timo Lahti, a z kolei Tomasz Gapiński był praktycznie przez cały sezon kontuzjowany. Dodał, że w klubie wiele rzeczy nie funkcjonowało jak należy i przez pewien czas chciał doradzić, jak powinno się poukładać niektóre tematy. Trener szybko stwierdził, że te starania nie mają sensu, dając w ten sposób jasno do zrozumienia, że jego pomysły nie były realizowane.
- Każdą umowę można rozwiązać. Skoro nie były wdrażane propozycje czy postulaty trenera, to dziwię się, dlaczego ten był tam do końca sezonu. Brakuje konsekwencji, ponieważ jak się mówi a, to trzeba powiedzieć b. Przecież to najpewniej nie zaczęło się tydzień temu, a dużo wcześniej. Nikt tam nie jest za karę. Marek Cieślak powiedział, że nie mógł nic zrobić, ale trwał w tym miejscu. Jeśli się pod czymś podpisuje, to bierze się za to odpowiedzialność. Nie można potem mówić, że chciało się zrobić coś innego, lecz nie słuchano mnie, ale dalej tam jestem. To jest bez sensu i tak się nie robi - skomentował Jacek Frątczak.
Czytaj także:
- Żużel. Prezes klubu odwiedził w szpitalu uczestników karambolu. Berntzon przekazał najnowsze wieści
- Żużel. Fogo Unia Leszno traci zawodnika. Koniec wątpliwości