Daniel Ludwiński: Biegi na 50 kilometrów, czyli o dyskusyjnej zmianie zasad

- To już nie to, to nie są prawdziwe biegi narciarskie - napisał do mnie niedawno zaprzyjaźniony Szwed ze Sztokholmu. Chodziło o temat, który w Skandynawii powraca w dyskusjach fanów narciarstwa często, czyli reformy biegów i wprowadzenie rywalizacji ze startu wspólnego. Część zmian była strzałem w dziesiątkę, ale jednej kibice nie mogą odżałować.

Reformy w biegach narciarskich dokonały się błyskawicznie. Gdy porównać program mistrzostw świata w 1999 roku z tym z 2005 roku widać, że zaledwie jedna konkurencja pozostała w takim formacie jak dawniej, a reszta przeszła gruntowne zmiany. Znakomitym pomysłem było wprowadzenie w 2007 roku Tour de Ski - cyklu siedmiu, ośmiu startów rozgrywanych w ciągu dziesięciu dniu, który błyskawicznie zyskał na prestiżu i zawsze dostarcza wielu emocji. Nowinka z połowy lat 90-tych, czyli sprinty, przyjęła się na dobre na początku obecnej dekady i przysporzyła biegom wielu nowych fanów.

Ci, którzy kochają ten sport od lat, od dawna protestują jednak przeciwko kolejnej innowacji, czyli wprowadzeniu biegów ze startu wspólnego na dystansie 50 kilometrów, zamiast dawnej zasady rozgrywania tej konkurencji, czyli puszczania zawodników na trasę co trzydzieści sekund. Pozornie nowa reguła miała na celu spopularyzować biegi w jeszcze większym stopniu, gdyż przy wspólnym starcie oglądana konkurencja jest bardzo prosta, a wygrywa ten, kto pierwszy przekroczy linię mety, jednak działacze FIS nie pomyśleli o dwóch rzeczach.

Pierwsza to taktyka, jaką obierają najlepsi w biegach masowych, czyli brak ryzyka i wspólny bieg przez co najmniej półtorej godziny, a następnie rozstrzygnięcie zawodów albo na ostatnich kilometrach, albo dopiero na finiszu. Efekt był taki, że maratony na mistrzostwach świata czy igrzyskach nierzadko były śmiertelnie nudne aż do końcówki - taki stan rzeczy miał miejsce choćby w 2005 roku w Oberstdorfie czy rok później w Turynie. Z pewnością ciekawiej było w Sapporo, czy nawet w Libercu, a także w Vancouver, jednak i tam długo emocji brakowało. Naprawdę ciekawie było dopiero przed tygodniem w Holmenkollen, gdzie legendarny bieg na 50 kilometrów był bardzo interesujący. Nie zmienia to jednak faktu, że w ostatnich latach najczęściej maratony rozczarowywały.

Drugim błędem FIS było pominięcie oczekiwań zwolenników dawnych reguł. Szukając nowych kibiców w Europie Środkowej i Zachodniej kompletnie zapomniano o jakże licznej i wiernej publiczności skandynawskiej, która pokochała biegi narciarskie z klasycznymi zasadami. Nic więc dziwnego, że w Szwecji zbierano nawet podpisy pod petycją o przywrócenie startu co trzydzieści sekund, pod którą podpisały się tysiące osób, w tym znani narciarze (Henrik Forsberg, Frode Estil z Norwegii). Nie przyniosła ona jednak żadnego efektu. Czarę goryczy w Skandynawii przelała decyzja FIS o masowym starcie w Holmenkollen.

O ile koniec dawnych reguł na mistrzostwach świata i igrzyskach jakoś zdołano przeboleć, o tyle kultowy maraton w Oslo rozgrywany tam od 1902 roku (!) dla wielu równoznaczny był z rywalizacją indywidualną i startem co trzydzieści sekund. Nie brak więc na północy opinii, że triumfatorzy z 2008 roku, Walentina Szewczenko i Anders Soedergren, to ostatni prawdziwi zwycięzcy, gdyż obecnie nie można już mówić o klasycznym biegu na 50 kilometrów.

Jakie byłoby rozwiązanie problemu, które zadowoliłoby wszystkich? Wbrew pozorom o takie nie jest trudno. Wystarczyłoby przywrócić klasyczne zasady na jednym dystansie - 50 kilometrów. Rozgrywany jest on w Pucharze Świata tylko raz w roku, w ramach Pucharu Świata w Oslo, a ponadto na igrzyskach (raz na cztery lata) i na mistrzostwach świata (raz na dwa lata). Dawni fani narciarstwa byliby zadowoleni, bo mieliby ukochany bieg w dawnej formie, natomiast poprzez Tour de Ski czy sprinty dyscypliną mogliby zainteresować się również ci, którzy wcześniej jej nie oglądali. Błąd FIS polega na tym, że działacze z góry zakładają, iż masowy start będzie kluczem do przyciągnięcia nowych kibiców. Tymczasem maraton na 50 kilometrów nie jest konkurencją, która od razu każdego zainteresuje. To dystans dla koneserów biegów narciarskich. Masowy start, w który, przez 40-45 kilometrów wszyscy biegną razem, nie przyciągnie nowych kibiców, tak samo jak nie przyciągnie ich rozgrywanie maratonu ze startem co trzydzieści sekund.

A skoro tak, może warto byłoby zrezygnować z ulepszania najtrudniejszej konkurencji na siłę i pozostawić ją w niezmienionej formie jako ukłon w stronę oddanych fanów narciarstwa. W żadnym innym biegu nie ma tak wielkich emocji związanych z esencją tego sportu i tym, co jest w nim najpiękniejsze, czyli z porównywaniem czasów i z analizowaniem taktyki obranej przez poszczególnych zawodników. Kto rozpoczął szybko, a kto wolno? Kto zyskał w porównaniu z poprzednich punktem pomiaru czasu, a kto stracił kilka pozycji? Tego biegi ze startu wspólnego, niezależnie od tego jak bardzo ciekawe byłyby, nie dadzą nigdy.

Komentarze (0)