Lot 571 z drużyną rugby Old Christans Club na pokładzie wystartował 13 października 1972 roku z Montevideo, a celem było Santiago de Chile.
Niestety, zła pogoda sprawiła, że piloci w pewnym momencie popełnili błąd, myśląc, że minęli już Andy. Zaczęli obniżać lot, co w końcu spowodowało zderzenie z górą.
Wprawdzie natychmiast po katastrofie zorganizowano akcję ratunkową, ale zaniechano jej po 10 dniach. Ci, którzy przeżyli, zostali praktycznie bez żywności, odpowiednich ubrań i leków. A wszystko działo się na wysokości ponad 3600 metrów.
Przez 72 dni ocalali walczyli o przetrwanie. Gdy już jakoś "urządzilli się" we wraku samolotu, zeszła lawina, która pochłonęła kolejne ofiary. Brakowało jedzenia, rozbitkowie przymierali głodem, podjęli dramatyczną decyzję: żeby przeżyć, trzeba było jeść ciała towarzyszy, którzy zginęli.
Ostatecznie, nie widząc innego wyjścia, zadecydowali, że muszą wyruszyć po pomoc sami. W drogę udało się dwóch śmiałków, w tym 19-letni wówczas Roberto Canessa. Po 10 dniach wędrówki przez góry (Canessa stracił wtedy 30 kg) udało im się odnaleźć pomoc. Ostateczny bilans katastrofy to 29 zabitych i 16 ocalałych.
Po powrocie z Andów Canessa kontynuował studia medyczne i grę w rugby, zyskał z czasem sławę jako kardiochirurg dziecięcy. Oblicza się, że w trakcie praktyki uratował zdrowie i życie ponad 100 tysięcy małych pacjentów. I to właśnie z nim rozmawiamy po tym, jak na platformie Netflix rekordy oglądalności bije nowa ekranizacja tej historii ("Śnieżne bractwo").
Piotr Koźmiński, dziennikarz WP SportoweFakty: Film Netflixa sprawił, że wasza niesamowita historia znów jest na ustach świata. Również w Polsce jest bardzo popularny. Odczuwa pan drugą falę rozpoznawalności?
Roberto Canessa, były rugbysta, obecnie kardiochirurg dziecięcy, ocalały z katastrofy lotu 571, były kandydat na prezydenta Urugwaju:
Serio ludzie w Polsce chętnie oglądają ten film?
Tak. Dziwi mnie to, że pana to dziwi.
No tak, ale Polska jest tak daleko od Urugwaju.
Ale to nie ma znaczenia. Przecież świat nie zna wielu takich historii jak wasza.
W sumie racja. A odpowiadając na twoje pytanie... przez długie lata prowadziłem już w miarę ustabilizowane życie kardiochirurga dziecięcego i to mnie w dużej mierze pochłaniało. Natomiast, muszę przyznać, że film Netflixa trochę to moje życie zdestabilizował. Bo fala popularności wróciła. Teraz rozmawiam z tobą, wcześniej było CNN, a na kolejne dni też zapowiedziały się bardzo znane stacje. Ale to dobrze.
Dlaczego to dobrze?
Dlatego, że warto rozmawiać o ważnych sprawach. O tym, żeby się w życiu nie poddawać, żeby wierzyć i walczyć do końca. Tak ja my wierzyliśmy i walczyliśmy. Życie to stawianie kolejnych kroków. Ja dobrze pamiętam tamte, stawiane wtedy, gdy szliśmy po pomoc. Tam, w górach, po tej katastrofie nauczyłem się wielu rzeczy.
Dostałem drugie życie i zrobiłem wiele, aby go nie zmarnować. I myślę, że mi się udało. Siedzę dziś w swoim domu, patrzę na wnuki, mam tu na stole urodzinowy tort. O, zobacz, taki (Canessa włącza kamerkę i pokazuje zastawiony stół). Bo właśnie 17 stycznia mam urodziny. I gdy tak wracam myślami do momentu, w którym moje życie miało się skończyć, to... No niesamowite, że przetrwałem, że rozmawiamy. Bo przecież logika i statystyka wskazuje, że gdy samolot rozbija się o górę, to raczej dla pasażerów oznacza koniec.
Mówił pan, że serial Netflixa znów przywołał rozmowy o ważnych sprawach.
Tak. O ludzkich dramatach, wyborach, o walce o przetrwanie. W tym "zmaterializowanym" świecie, gdzie wielu nie docenia, albo inaczej, nie zwraca uwagi na to, że ma na przykład pod dostatkiem jedzenia. Rozmowa o tym, co my przeżyliśmy, co tam wtedy się działo. To ma znaczenie. Faktycznie ten film znów mocno rozpropagował tę historię, zwłaszcza wśród młodych ludzi, którzy o niej nie słyszeli. Bo choć starsze pokolenie ją zna, to młodzi już niekoniecznie. Ale teraz i oni się zaznajomili z tym, co się wtedy wydarzyło. Znów ludzie, jak wtedy po katastrofie, podchodzą do mnie na ulicach i chcą o tym rozmawiać.
Wspomniał pan o świecie pełnym jedzenia, o tym, że ludzie tego nie doceniają… Nieuchronnie zmierzamy do pytania, które pewnie słyszy pan zawsze. O jedzenie ciał tych, którzy zginęli w katastrofie. Zakładam w ciemno, że to był najgorszy moment przy okazji tamtej tragedii?
Nie, to nie był najgorszy moment.
Nie?! To co było najgorsze?
Lawina.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: gola zapamięta do końca życia. Co tam się stało?!
Ta, która zabiła ośmiu wcześniej ocalałych?
Dokładnie tak. Dla mnie to był zdecydowanie najgorszy moment w całej historii. W teorii, kiedy twój samolot uderza o górę, powinieneś zginąć. Ale skoro przeżyłeś, to myślisz, że naprawdę najgorsze już za tobą. Przeżyłeś, czekasz na pomoc. I nagle giniesz w lawinie. A taki los spotkał moich przyjaciół. Nie mogę się z tym pogodzić.
A co pan pamięta z momentu katastrofy? Często jest tak, że mózg "odcina" ostatnie sekundy przed wypadkiem. Jak szybko pan odzyskał świadomość?
Nie musiałem jej odzyskiwać. Cały czas byłem przytomny.
Pierwsza reakcja po rozbiciu się samolotu?
To były koszmarne obrazy. Rozbita maszyna, dookoła ciała tych, którzy zginęli od razu. Ale pojawiła się myśl, że skoro żyję, to miałem mnóstwo szczęścia. Że poczekam tam trochę, a lada moment nadleci pomoc. Bo przecież to logiczne, że nadleci.
Nie było wtedy myśli, że my tam zostaniemy sami, na długie, bardzo długie dni. Wydawało mi się oczywiste, że w chwili, gdy rozglądałem się dookoła, patrząc na wrak i ciała zabitych… że służby ratunkowe już po nas lecą. Na początku po prostu lada moment spodziewałem się, że usłyszę dźwięk nadlatujących helikopterów.
Stało się jednak inaczej. Co pana to nauczyło?
Żeby w życiu nie liczyć na helikoptery. Szerzej rozumiane, nie tylko w sensie dosłownym. Że czasem musisz wziąć sprawy w swoje ręce i samemu sobie pomoc. Bo helikopter nie zawsze nadleci.
A jak było z pańskim stanem ducha? Traciliście tam nadzieję?
Mieliśmy takie małe radio, staraliśmy się łapać fale, wsłuchiwać się w to, co mówią. Z tego radia też słyszeliśmy na początku, że nasz szukają. To też dodawało otuchy, nadziei. Z drugiej strony w tym radiu słyszeliśmy, że życie świata toczy się dalej. Że świat się nie zatrzymał, żeby nas znaleźć. Owszem, przez chwilę szukał, ale poza tym robił swoje.
Wspominaliśmy o jedzeniu. W pewnym momencie musieliście podjąć decyzję, że trzeba zacząć jeść zmarłych. Trudno sobie wyobrazić, co czuje człowiek w momencie, gdy musi się na to zdecydować.
To prawda. Ale my już w pewnym momencie nie mieliśmy wyjścia. Nikomu jednak czegoś takiego nie życzę. Dla mnie to było upokarzające. Bardzo mnie, jako człowieka, upokorzyło. Jedząc ciała kolegów, czułem się jak najgorszy robak.
Wiem, że zaraz po ujawnieniu tych faktów rozgorzała dyskusja, do czego człowiek może się posunąć. Interweniował nawet ksiądz, który powiedział, że dla ratowania życia można było to zrobić.
Szczerze? Nigdy nie interesowały mnie opinie innych na ten temat. Bo ich tam nie było. To ja tam byłem, to ja musiałem podjąć decyzję. Chciałem żyć, wrócić do osób, które kochałem, chciałem odwiedzić rodziców kolegów, którzy zginęli. To była moja motywacja. I nigdy tej decyzji nie żałowałem. Choć, jak wspomniałem, to było najbardziej upokarzające, co mnie w życiu spotkało.
Kolejną dramatyczną decyzją była ta, żeby ruszyć po pomoc. Długo się nad tym zastanawialiście?
I tak, i nie. W pewnym momencie wiadomo było, że to już nasza jedyna szansa. Innego planu nie mieliśmy. Na szczęście okazał się dobry. Na swój sposób pamiętam każdy krok wtedy wykonany. I to uczucie, gdy pokonujesz górę i myślisz, że może za nią już znajdziesz pomoc, a widzisz tylko kolejne ośnieżone szczyty.
Ostatecznie udało wam się i sprowadziliście pomoc. Tak się zastanawiam… wprawdzie to było 50 lat temu, ale czy był w pańskim życiu choć jeden dzień, gdy nie pomyślał pan o tej katastrofie?
Oczywiście, że tak. Całe mnóstwo dni! Jak ci powiedziałem, starałem się nie zmarnować "drugiego" życia, zostałem lekarzem, miałem i mam piękną pracę. Ratuję zdrowie i życie dzieci. To mnie pochłonęło, to kocham.
Nie chcę wypominać wieku, ale spokojnie mógłby już pan pewnie przejść na emeryturę.
Ale nie chcę tego robić. Właśnie z tego powodu, o którym ci wspomniałem. Kocham moją pracę. Uwielbiam uczyć młodszych kolegów, poznawać wciąż nowe metody w kardiologii. Możemy już przecież robić operację dziecka będącego w łonie matki. Czyż to nie wspaniałe? Wciąż chcę pomagać, uczestniczyć w rozwoju medycyny.
Jestem dziennikarzem sportowym, więc nie wypada zapomnieć o wątkach ze sportem związanym. W końcu był pan rugbystą.
Dokładnie. I po katastrofie wciąż grałem w rugby. Bywałem powoływany na międzynarodowe zawody, jeszcze długo po wypadku uprawiałem tę dyscyplinę.
W Polsce Urugwaj kojarzy się raczej z piłką nożną… Diego Forlan i tak dalej.
Akurat z jego ojcem, Pablo, grałem rekreacyjnie w piłkę. Przez to Diego znam od małego.
A tak z ciekawości. Ma pan jakieś skojarzenia z Polską? Udzielał pan kiedyś wywiadu polskim mediom?
Nie przypominam sobie. Poczekaj, przejrzę kontakty... Nie, nie mam tu nikogo z Polski. Ale za pośrednictwem mediów społecznościowych pisze do mnie ksiądz z Warszawy.
Ksiądz z Warszawy?! Ale w jakim celu?
Fascynuje go ta historia. Katastrofa, góry, pewnego rodzaju mistyczne rozważania. Dopytuje mnie o różne sprawy, dyskutuje. Jest mocno zainteresowany tym tematem.
Skoro poruszył pan temat z tej strony. Tam, wtedy w Andach… według pana, był tam wtedy Bóg?
Według mnie był. Wierzyłem w to wtedy i wierzę do dziś. Jak mówiłem, nie zawsze uratuje cię helikopter. Ważne, żebyś uwierzył. Żebyś szedł przed siebie z wiarą, że ci się uda. Tak jak my wtedy poszliśmy. Takie jest moje przesłanie.
Rozmawiał Piotr Koźmiński, dziennikarz WP SportoweFakty