Elektryczny "Quick Nick"

AFP / Na zdjęciu: Nick Heidfeld
AFP / Na zdjęciu: Nick Heidfeld

Nick Heidfeld, wieloletni zespołowy kolega, a tym samym największy rywal Roberta Kubicy w BMW Sauber, z Formułą 1 pożegnał się w 2011 roku w niezbyt miłych okolicznościach. 38-letni już kierowca dziś nadal ściga się w Formule, z tym że elektrycznej.

W tym artykule dowiesz się o:

Nick Heidfeld na szczycie wyścigowego świata utrzymał się 12 lat. Nigdy nie wygrał, 13 razy stawał na podium. - Nie jestem spełnionym kierowcą, nie patrzę na moją karierę w F1 z satysfakcją. Wspaniale było móc ścigać się tak długo, cieszyć jazdą bolidami, współpracą z zespołami, ale celem każdego sportowca jest zwycięstwo. Kiedy wchodziłem do Formuły 1, moim celem było zdobycie tytułu, a ostatecznie nie wygrałem nawet jednego wyścigu. Tego mi brakuje - powiedział niedawno "Quick Nick".

Żałuje "przepuszczenia" Kubicy

Najbliżej upragnionego zwycięstwa był w 2008 roku w Kanadzie, ale sprzed nosa sprzątnął mu je Robert Kubica, choć Heidfeld do dzisiaj twierdzi, że podarował Polakowi wygraną, przepuszczając go na polecenie zespołu. W wywiadzie dla "Der Spiegel” w 2011 roku, zapytany, czy żałuje przepuszczenia Kubicy, odpowiedział: "Jeśli zakończę karierę w F1 bez wygranej, to tak, będę tego żałował". Niemcowi nigdy nie przeszło przez gardło, że Kubica tego dnia był po prostu od niego szybszy.

W Kanadzie wygrał Kubica, a Heidfeld na podium nie wyglądał na zbyt szczęśliwego (fot. AFP)
W Kanadzie wygrał Kubica, a Heidfeld na podium nie wyglądał na zbyt szczęśliwego (fot. AFP)

Jak było naprawdę? Najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że Heidfeld po prostu nie docenił Kubicy. Obaj w Kanadzie mieli różne strategie. Niemiec jechał na jeden pit stop, natomiast Kubica, kiedy zbliżał się do drugiego z bolidów BMW, miał przed sobą jeszcze jedną wizytę w boksach. Nawet jeśli Heidfeld przepuścił Polaka, to najprawdopodobniej założył, że Kubica i tak nie będzie w stanie jechać takim tempem, aby po pit stopie wrócić na tor przed nim. Pomylił się. Kubica wyjechał z alei serwisowej z 4-sekundową przewagą, aby na mecie powiększyć ją do 16 sekund. Polak, słysząc od dziennikarzy pytania, czy Heidfeld podarował mu zwycięstwo w Kanadzie, tylko się uśmiechał.

Smutne pożegnanie z F1

"Quick Nick" po GP Kanady na podium stawał jeszcze trzykrotnie, ale nigdy nie był tak bliski wygrania wyścigu jak w Montrealu. Po znakomitym dla BMW Sauber sezonie 2008 kolejny rok, w którym niemiecki team miał walczyć mistrzostwo, okazał się kompletną klapą. Koncern wycofał się z F1. Kubica bez problemu znalazł angaż w Renault, a zainteresowana Polakiem była też Toyota. Heidfeldowi nie udało się znaleźć miejsca za kierownicą bolidu i sezon zaczął jako trzeci kierowca Mercedesa. Na torze pojawił się dopiero na cztery ostatnie wyścigi, zastępując w Sauberze słabo spisującego się Pedro de la Rosę.

W 2011 roku nie było dla niego miejsca w F1. Sytuacja zmieniła się dopiero po fatalnym wypadku Kubicy w Ronde di Andora. Heidfeld w trybie alarmowym zajął miejsce krakowianina w Lotus Renault i znów znalazł się wśród najlepszych kierowców świata. Po 11 wyścigach zespół postanowił jednak, że jego miejsce zastąpi Bruno Senna. Niemiec rozpaczliwie walczył o swoje i pozwał team do sądu, twierdząc, że decyzja Lotus Renault była niezgodna z jego kontraktem, który gwarantował mu miejsce w bolidzie do końca sezonu.

Heidfeld pojechał nawet na GP Belgii licząc, że odzyska miejsce w bolidzie. - To ja nadal jestem pierwszym kierowcą Lotusa i dlatego przyjechałem do Belgii. Decyzja zespołu mnie zaskoczyła, jestem rozczarowany, że sprawy tak się potoczyły - powiedział w jednym z wywiadów. Sąd jednak odrzucił argumenty niemieckiego kierowcy i Heidfeld musiał się pogodzić z tym, że w F1 nie ma już dla niego miejsca.

Przesiadka do Formuły E

Po zakończeniu kariery w F1 próbował sił w wyścigach długodystansowych. Wziął udział m.in. w legendarnym 24-godzinnym wyścigu Le Mans, startował w Długodystansowych Mistrzostwach Świata (WEC), w Porsche Supercup, ale przyzwyczajony do jazdy na limicie w końcu postanowił przenieść się do nowo powstałej serii Formuły E.

Heidfeld w bolidzie Formuły E na torze ulicznym w Pekinie (fot. AFP)
Heidfeld w bolidzie Formuły E na torze ulicznym w Pekinie (fot. AFP)

Ściganie elektrycznymi bolidami przyciągnęło wielu kierowców, którzy kiedyś rywalizowali w F1. Poza Heidfeldem w Formule E znaleźli się Lucas di Grassi, Jerome D'Ambrosio, Jean-Eric Vergne, Sebastien Buemi, Nelson Piquet jr, czy Bruno Senna. Seria w której bolidy wykorzystują napędy elektryczne stała się miejscem, gdzie zawodnicy z przeszłością w F1, ale bez wielkich szans na powrót na szczyt mogli kontynuować karierę.

Formuła E w niewielkim stopniu przypomina Formułę 1. Sezon składa się z 10 wyścigów, odbywających się wyłącznie na torach ulicznych, dzięki czemu seria ta ma być bliżej kibiców. Bolidy do 100km/h przyspieszają w 3 sek., a rozpędzić się mogą do 220 km/h. Podczas wyścigów kierowca musi wykonać dwa obowiązkowe pit stopy, podczas których przesiada się do drugiego, przygotowanego wcześniej pojazdu. To, co wzbudza największe kontrowersje, to dźwięk elektrycznych bolidów, który przypomina bardziej start statków kosmicznych niż ryk samochodów wyścigowych.

W nowym środowisku Heidfeld nie zachwycał w pierwszym sezonie Formuły E. Mistrzostwa ukończył dopiero na 12. pozycji, a jego najlepszym wynikiem było trzecie miejsce wywalczone w Rosji. "Quick Nick" zmienił zespół, przeniósł się do indyjskiego Mahindra Racing Team. Zmiana wyszła mu na dobre, po czterech wyścigach jest siódmy w klasyfikacji generalnej, na koncie ma już prawie tyle punktów ile zgromadził w całym poprzednim sezonie i jest zdecydowanie szybszy od swojego zespołowego kolegi Bruno Senny.

Celem Heidfelda w Formule E jest to, czego nie udało mu się osiągnąć w Formule 1. - Nie odszedłem z Formuły 1 z własnego wyboru, ale takie jest życie. Obie te serie są zupełnie inne, a największym plusem elektrycznej Formuły jest to, że mogę skoncentrować się na własnym stylu jazdy. Chciałbym zostać mistrzem tej serii - powiedział Heidfeld.

Zobacz wideo: Wiatr wygrał ze skoczkami w Lahti

Źródło: TVP S.A.

Komentarze (0)