WP SportoweFakty: Z Andreą Arnaboldim spotkał się pan przed dwoma laty w Szczecinie. Teraz doszło do powtórki, rywal zagrał to, czego mógł się pan spodziewać czy coś się zmieniło?
Paweł Ciaś: Na pewno grał lepiej, co było widać. Na początku meczu byłem strasznie spięty. Jednak nie mam okazji grać w turniejach tej rangi w Polsce. Ranking muszę podciągnąć, żeby grać częściej w challengerach. Nie byłem zaskoczony jego grą, bo wiedziałem jak się prezentuje. Po losowaniu stwierdziłem "ok, znamy się i dojdzie do rewanżu tylko w postaci zwycięstwa".
A co zmieniło się w pana grze w ciągu tych dwóch lat?
- Jestem bardziej solidny, spokojny, gram dojrzalszy tenis. Moja gra była taka szarpana i nierówna, teraz zaprezentowałem zdecydowanie lepiej i czuję, że jednak ta forma cały czas rośnie.
Potrzebował pan aż pięciu piłek meczowych do zakończenia spotkania.
- Wydaje mi się, że pojawił się jednak stres. Prowadziłem 40-0, pierwsze trzy piłki zagrałem tak jak powinienem i nagle trafił mi się przestój. Dostałem krótką i wysoką piłkę, mogłem po koźle zrobić z nią cokolwiek. Ręka zadrżała i piłka wylądowała w siatce, później podwójny błąd serwisowy i w wymianie za pasywnie. Gdyby było 5:4, mogłoby być różnie przy jego podaniu. Na szczęście zebrałem się w sobie i udało się.
Arnaboldi miał problemy z utrzymaniem nerwów na wodzy, dostał nawet ostrzeżenie. Pan zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na to, co dzieje się po drugiej stronie siatki.
- Nie ma to jak najmniejszego sensu. Można nakręcać się pozytywnie, robić swoje. Inaczej to zacznie działać na niekorzyść. W pierwszym secie o niepowodzeniu zadecydowały przypadkowe piłki, ale nie zwracałem na to uwagi. Wyszedłem zmotywowany na drugiego seta, zagrałem swoje i udało się.
Aktualnie jest pan notowany na 532. miejscu, najwyżej w karierze, a ten ranking ciągle się zmienia, po tym turnieju będzie kolejny awans. Był jakiś przełomowy moment w tym sezonie?
- Czekałem na taki właśnie skok, kiedy zagram pierwszy finał Futuresa, udało się w ostatnim turnieju w Bytomiu. Był to mój debiut w tej fazie, byłem spięty, pierwsze koty za płoty i czuję, że to jest ten moment, kiedy nadchodzi mój czas.
Jako swoją ulubioną nawierzchnię wskazuje pan hard, ale nie grał pan w ostatnim turnieju ITF w Polsce, który rozgrywany był na kortach twardych.
- Lubię szybką piłkę, ale na ziemi też czuję się dobrze. Lubię wykorzystywać atut tego, że dobrze się poruszam, jestem wszędzie tam, gdzie trzeba i jednak potrafię przebić niemal każdą piłkę na drugą stronę. Zrezygnowałem z gry w Ślęzie, bo czułem, że mam formę i nie chciałem zmienić nawierzchni przed najważniejszym turniejem w roku, jakim jest Szczecin.
Z czego wynika więc fakt, że niezbyt często gra pan na hardzie?
- Jakoś tak dobieramy turnieje z trenerami, że dominuje ta ziemia. Całe życie gram na dywanie w Sopocie. Teraz, kiedy już ustatkuję formę i będę grał swój tenis od początku do końca, to nawierzchnia nie będzie miała znaczenia.
Plany startowe zazwyczaj obejmują cykle turniejów w danym kraju. Stara się pan podróżować większą grupą z innymi tenisistami, jak to wygląda?
- Tak mniej więcej, staramy się tak dobierać turnieje, żeby 2-3 imprezy były w tym samym miejscu. Z reguły jeździmy zazwyczaj w dwóch tenisistów i z trenerem. Możemy zawsze potrenować, szkoleniowiec jest z nami na miejscu.
Trenuje pan aktualnie już nie w Sopocie, ale w stolicy. Niektórzy polscy tenisiści narzekają, że nie mają z kim przygotowywać się do kolejnych startów, jaka jest pana sytuacja?
- Trenuję na Warszawiance już trzeci rok. Tak naprawdę wychodzi się na kort, żeby zrobić swoją robotę, jeśli piłka wraca, to nie ma znaczenia, kim jest osoba po drugiej stronie siatki. Jeśli chodzi o moich sparingpartnerów czy zawodników, z którymi trenuję, to są oni na bardzo dobrym poziomie. Jeszcze nie meczowym, ale na pewno treningowym, nie mam na co narzekać.
Mistrzostwo Polski dodało pewności siebie?
- Tak, szczególnie, że wygrałem z Grzegorzem Panfilem w finale i udało się zrewanżować za Gruzję. Co prawda takim mocnym wynikiem, bo grałem bardzo dobrze, a przeciwnik trochę słabiej.
Nagrodą oprócz tytułu i gratyfikacji finansowej była przepustka do Szczecina, dzięki której od razu mógł pan zagrać w I rundzie turnieju głównego.
- Nie wiem czy bym nie zagrał, gdyby tej karty nie było. Była, nastawiliśmy się bardzo dobrze na ten turniej i udało się to wykorzystać.
Jest pan jednym z niewielu polskich tenisistów, którzy nie mogą narzekać na brak sponsora.
- Na szczęście praktycznie w momencie przeprowadzki do Warszawy, miesiąc później udało się znaleźć sponsora, ktoś nade mną czuwa, dziękuję za to bardzo. Wykorzystuję to, jak tylko mogę.
Fakt posiadania kogoś takiego pozwala na spokojną głowę?
- Dodaje to pewności, ale jednak chce się ugrywać jak najwięcej. Gdybym nie miał sponsora, to pewnie nie miałbym możliwości na wyjazdy. Teraz mam ten komfort, że wybieram sobie turnieje tam gdzie chcę i lecę.
Gdzie pan chce się znaleźć w przyszłym roku o tej porze, jaki jest cel?
- Moim celem za rok jest US Open. Mam zamiar tam zagrać, powiem inaczej: ja tam zagram.
Rozmawiała Dominika Pawlik