Jak to gdzie błądzi? Nigdzie. Przecież jest pierwszy w rankingu Race, wygrał Australian Open, podczas Rolanda Garrosa po raz pierwszy w karierze osiągnął finał i walczył o wygranie czwartej lewy Wielkiego Szlema. Do tego w bieżącym sezonie pięć razy występował w finałach prestiżowych turniejów Masters 1000, w dwóch z nich triumfując.
Wszystko to pięknie wygląda, ale pod bardzo dobrze prezentującymi się cyframi ukrywa się nowe, niepokojące i dotychczas nieznane oblicze serbskiego mistrza rakiety.
Narodziny tytana
Gwiazda niezwykle utalentowanego młodzieńca z Belgradu rozbłysła pełnym blaskiem w 2007 roku, podczas wiosennych turniejów Masters 1000 w Stanach Zjednoczonych. Gdy niespełna 20-letni Djoković osiągnął finał w Indian Wells, a dwa tygodnie później wzniósł koronę w Miami, natychmiast stał się pretendentem do zburzenia trwającego od dwóch lat porządku, z Federerem na czele i Nadalem za jego plecami.
Latem, w Montrealu, zaczął spełniać pokładane w nim gigantyczne nadzieje. Pokonał w drodze po tytuł kolejno numery trzy (Andy Roddick), dwa (Rafael Nadal) i jeden (Roger Federer), a miesiąc później był w stanie stoczyć wyrównany bój ze Szwajcarem w finale w Nowym Jorku.
Smak wielkoszlemowego triumfu poznał niewiele później, w Melbourne, w półfinale rewanżując się Federerowi za porażkę z Nowego Jorku. - Novak skończy ten rok jako lider rankingu – zapowiadał ojciec tenisisty. - Umarł król - mówiła matka Novaka po półfinałowym triumfie nad Federerem. - To dziecko Boga - nawet na takie porównanie się zdecydowała.
Grający agresywny tenis zza linii końcowej, posiadający znakomite uderzenia z obu skrzydeł, niezwykle szybki, a zarazem potrafiący grać nieszablonowo, Djoković miał być idealnym balansem pomiędzy ofensywą Szwajcara i defensywą Hiszpana.
Król jednak nie umarł, Nadal też miał się dobrze, a kolejne dwa lata pokazały, jak daleko jeszcze było serbskiemu młokosowi do cesarskich laurów.
Wyboista droga na szczyt
Sezony 2009 i 2010 na pewno były dla Djokovicia udane, ale brakowało w nich przysłowiowej wisienki na torcie - triumfu w turnieju Wielkiego Szlema. Serb pod okiem Mariána Vajdy tenisowo zmądrzał: zaczął grać nieco bardziej defensywny, a zarazem wyrachowany tenis. Wciąż jednak zawodziło przede wszystkim przygotowanie fizyczne, zwłaszcza w najważniejszych pojedynkach, granych do trzech wygranych setów.
Zmagający się z astmą Djoković znalazł w końcu winowajcę, choć tylko naiwni uwierzą, że wyeliminowanie glutenu z diety spowodowało kosmiczną metamorfozę Serba. Praca została wykonana w każdym aspekcie rzemiosła: wytrzymałości, pracy nóg, mocy uderzeń czy jakości serwisu, który z uderzenia przeszkadzającego w grze ewoluował w kolejną broń, której można użyć w kluczowych momentach.
Drugi triumf w Australian Open, gdzie począwszy od III rundy nie stracił seta, był sygnałem. "Jestem gotów" - taką wiadomość wysłał swoim największym rywalom, a poza kortem znów szczebiotali rodzice tenisisty. - Era Federera i Nadala się skończyła, nadchodzi czas Novaka - mówiła po finale matka Serba. Tym razem miała rację.
W obliczu słabszej formy Federera, na najpoważniejszego rywala dla Nole wyrósł Nadal. I tu właśnie byliśmy świadkami największej sensacji. Djoković nie dość, że raz za razem go pokonywał, to robił to bronią Hiszpana. Powodował, że król kortów ziemnych wyglądał na nich bezradnie. To on przejął rolę myśliwego, Nadal był zwierzyną, bezlitośnie zmuszaną do biegu. Znakomicie wytrzymujący przeciągające się w nieskończoność wymiany, Serb był murem nie do zburzenia. Hiszpan przez cały sezon nie znalazł lekarstwa na niespodziewanego przeciwnika.
Po US Open przyszła odwilż. Kontuzje pleców i barku, a także ogólne zmęczenie nieco zepsuły finalne wrażenie, ale Djoković i tak był niepodważalnym bohaterem rozgrywek, który swoimi występami na trwałe wpisał się do tenisowej historii. - Powtórzenie takiego sezonu będzie niemożliwe - przyznał od razu.
Ze szczytu można tylko spaść
Jakby chcąc zaprzeczyć tym słowom, rok 2012 zaczął od kolejnego triumfu w Australii. Jednak już w Melbourne pojawiły się pierwsze alarmujące sygnały. Mecze półfinałowy i finałowy wygrał przede wszystkim dzięki niesamowitej sile mentalnej i wierze we własne umiejętności, które pozwoliły mu w decydujących momentach przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Nie dało się nie zauważyć, że Serb stracił sporo ze swojej dynamiki i chęci dominacji na korcie, długimi okresami oddając rywalom pole do popisu.
Prawdziwe kłopoty zaczęły się wiosną, gdy przyszło bronić tytułów w Stanach Zjednoczonych. Wolniejszy, mniej agresywny, a przede wszystkim przez zaskakująco długie fragmenty pojedynków nieobecny myślami na korcie - takie wrażenie sprawiał w Indian Wells, pokonany ostatecznie przez Johna Isnera.
Największy ślad w jego grze pozostawiły jednak rozgrywki na kortach ziemnych. Załamany w Monte Carlo po śmierci ukochanego dziadka, przegrał po raz pierwszy od prawie półtora roku z Nadalem. Potem nie było lepiej - porażki w Madrycie i Rzymie, a na koniec przegrana kampania w Paryżu. Co jednak niepokoiło najbardziej, to postawa Djokovicia na korcie, która wyglądała na znacznie bardziej negatywną niż ta z początku sezonu.
Szokujące było, jak często zaczęły się pojawiać problemy z utrzymaniem piłki w korcie nawet z mniej wymagającymi przeciwnikami (chociażby pogoń ze stanu 0-2 z Seppim czy balansowanie nad przepaścią w pojedynku z Tsongą podczas Rolanda Garrosa). Jakby błądzący myślami gdzieś indziej, seriami przegrywał wymiany, które w roku ubiegłym były jego domeną. Do tego pojawił się gniew, rzucanie rakietami, długie monologi i urąganie pod nosem po własnych błędach. W finale, w którym ewidentnie przygniotła go ranga pojedynku (kolejna niespodzianka), zdemolował swoją ławkę obok kortu, przypominając bardziej chuligana z blokowiska niż profesjonalnego tenisistę.
Te trzy porażki z Nadalem były trzęsieniem ziemi we wcześniej poukładanym świecie. Pewność siebie znikła jak za dotknięciem różdżki. Zawodnik, który w poprzednim sezonie potrafił wyssać z przeciwnika chęci do gry i wykorzystać najmniejszy przypływ inicjatywy, stał się niezdolnym do odwracania losów spotkania. Zamiast puentować mecze asami, dwa kolejne finały zakończył podwójnym błędem serwisowym. Gwóźdź do trumny wbił znakomity Federer na Wimbledonie, pozbawiając Djokovicia jego najcenniejszej korony.
Konsekwencją tego były zawalone igrzyska, o których roli i znaczeniu w jego sportowym życiu Serb opowiada od lat. W półfinale z Murrayem ponownie wybrał się na myślową przechadzkę i nawet, gdy wydawało się, że w drugim secie zaczyna kontrolować przebieg wydarzeń, niespodziewanie łatwo oddał kluczowe punkty. Na mecz o brąz z Del Potro wyszedł cień tenisisty.
Próby odkupienia za oceanem także nie wypadły przekonująco. W wygranym bez straty seta turnieju w Toronto wściekał się momentami jak opętany, a podczas ćwierćfinału wdał się w kłótnię z kibicem. Zmęczony i wypalony, w finale w Cincinnati był w stanie wykrzesać z siebie ogień tylko na jednego seta, ponownie przegrywając z Federerem, który zdaje się doskonale wyczuwać, jak Serbowi zaszkodzić.
Szukając odpowiedzi
Nie można wykluczyć, że takie zwolnienie obrotów na korcie było choć częściowo rozmyślną decyzją zawodnika i jego sztabu, którzy po zakończeniu ubiegłego sezonu przeprowadzili analizę zalet i wad niezwykle angażującego fizycznie stylu gry, przez osiem miesięcy siejącego spustoszenie na arenach całego świata.
Serb ustatkował się w tym roku na równym, acz zauważalnie niższym poziomie. Forma Djokovicia wciąż wygląda znacznie lepiej niż ta długimi momentami prezentowana w dwóch latach posuchy, kiedy gotów był przegrać w zasadzie z każdym tenisistą w stawce. Znakomitą bronią pozostaje serwis, będący kopalnią punktów w meczach ze słabszymi rywalami. Doświadczenie i wygrane w ubiegłym sezonie ważne pojedynki procentują, umożliwiając mu zwycięstwa nawet, gdy nie prezentuje się najlepiej.
Pustka pozostaje jednak w środku i nie do końca wiadomo, jakie jest jej źródło.
Brak chęci do gry? Raczej nieprawdopodobne. Przed Djokoviciem wciąż stoi wiele tenisowych wyzwań, ze skompletowaniem karierowego Wielkiego Szlema na czele. Na pobicie czeka mnóstwo rekordów, które są w jego zasięgu. Serb bardzo lubi kortową rywalizację i kocha swoich fanów, niejednokrotnie podkreślając ich rolę zarówno po zwycięstwach, jak i po porażkach. Niemożliwym zdaje się być, by zawodnik, który przez tyle lat walczył o tenisowy tron, miał dość już po jednym sezonie.
Zachwiana pewność siebie? Tu nie ma wątpliwości. Pięć porażek z Federerem i Nadalem w bieżącym sezonie wpłynęłoby na każdego, ale kłopoty zaczęły się już wcześniej. Oczywiście można to wszystko tłumaczyć zwykłą obniżką formy, jednak gra Serba chwilami wali się jak domek z kart, a przegrane sety z Pablo Andújarem czy Juanem Mónaco ciężko jakkolwiek wyjaśnić.
W głowie Mistrza
Jelena Genčić, pierwsza opiekunka Djokovicia, zajmuje szczególną pozycję w życiu Serba. To ona odkryła jego talent, gdy jako brzdąc odbijał piłkę na ulicach Belgradu. To z nią marzył jako dziecko o wygraniu Wimbledonu i właśnie do niej skierował pierwsze kroki, gdy po zeszłorocznym triumfie w All England Club wrócił do serbskiej stolicy, witany przez ponad sto tysięcy rodaków, by pokazać upragniony puchar.
Serbska trenerka niedawno zabrała głos w sprawie swojego najwybitniejszego podopiecznego: - Żałuję, że Novak nie był w stanie wywalczyć medalu na igrzyskach olimpijskich, nigdy bym się tego po nim nie spodziewała. Nole z pewnością walczy z problemami osobistymi, o których nie chce mówić. Wierzę, że jego team zrozumie przyczyny, które uniemożliwiają mu pokazać pełnię umiejętności na korcie - mówiła Genčić.
Serba w Toronto zapytano o to bezpośrednio. - Wolę o tym nie rozmawiać. Każdy ma swoje problemy, to normalne - uciął dyskusję.
Nie dowiemy się, co się dzieje w głowie Djokovicia. Z tym musi sobie poradzić sam. Ma na to jeszcze tydzień, zanim w Nowym Jorku przystąpi do obrony ostatniego z wywalczonych w ubiegłym roku tytułów.
Świ Czytaj całość