- Gdyby nie tamten mecz, prawdopodobnie i tak bym przyleciał do Nowego Jorku, ale spałbym w małym pokoju w hotelu dla zawodników - mówi Mahut, którego marzeniem jest przejście eliminacji US Open (jest w decydującej rundzie), a w dalszej perspektywie powrót do czołowej setki rankingu (dziś jest 161.). Na Flushing Meadows nie musi okazywać przy wejściu identyfikatora, bo wszyscy już wiedzą kim jest.
Jak twierdzi, przez dwa ostatnie miesiące miał więcej konferencji prasowych niż przez całą dotychczasową karierę (a ma 28 lat), ale dzięki temu mógł potrenować swój angielski. Mecz z Isnerem wpisał go do ksiąg tenisa i chyba już "zawsze" będzie się Francuza pamiętać z jednej przyczyny. - Będę pamiętał te chwile przez całe życie, tak jak pamięta się dzień finału mistrzostw świata w 1998 roku - przyznaje.
Mahut uważa, że jego problemem jest brak wiary we własne możliwości. - Czy też w ogóle brak wiary w siebie - tłumaczy. - Nie potrafię zagrać najlepiej jak potrafię w meczach z zawodnikami teoretycznie silniejszymi. My będziemy pamiętali Nicolasa z jeszcze jednej przyczyny: podczas challengera we Wrocławiu w 2008 roku pokonał go Janowicz, który wtedy debiutował w turnieju tej rangi.