Uczęszczał do szkoły sportowej i czekał na powołanie do młodzieżowej reprezentacji Polski, gdy usłyszał, że wykryto u niego raka. Ziarnica złośliwa sprawiła, że Marek Kopyść musiał zapomnieć o występach na boiskach piłkarskich z orzełkiem na piersi. Udało mu się jednak pokonać nowotwór, a wydarzenia sprzed 17 lat odmieniły jego życie.
Kopyść założył fundację Cancer Fighters, która niesie pomoc dzieciom zmagającym się z nowotworami. To ona organizuje m.in. galę bokserską Boxing Challenge, na której zbierane są datki dla chorych. Galę charakteryzuje to, że do udziału w niej może zgłosić się każdy. W ciągu 22. edycji zgromadzono w ten sposób 3,3 mln zł.
ZOBACZ WIDEO: Kasprzak otrzymał propozycje od zawodników GP. To dlatego zdecydował się je odrzucić
Cancer Fighters współpracuje też z wieloma sportowcami. Dzięki fundacji Maciej Janowski, Joanna Jędrzejczyk czy Jan Błachowicz realizowali marzenia chorych dzieci. W rozmowie z WP SportoweFakty prezes fundacji opowiada o tym, co udało się dotąd zrobić, jakie ma plany na przyszłość i jak wygląda sytuacja onkologii dziecięcej w Polsce.
Łukasz Kuczera, WP SportoweFakty: Skąd pomysł na projekt Boxing Challenge?
Marek Kopyść, były piłkarz, prezes fundacji Cancer Fighers: Od dawna mamy wsparcie w świecie sportów walki. Takie gale charytatywne popularne są w Wielkiej Brytanii i pojawił się pomysł, aby zrobić coś takiego w Polsce. Uznaliśmy, że to odpowiedni pomysł dla nas. Już pierwsza gala okazała się sukcesem. Ten projekt dojrzewał, aż w końcu się urodził i przed nami już 22. edycja.
Wystarczy się do was zgłosić i można zawalczyć na gali bokserskiej, wspierając przy tym dzieci walczące z rakiem?
Tak. Nasza gala jest dla wszystkich. Mamy jednak pewne wymagania, a tych zgłoszeń jest bardzo dużo, więc dokonujemy pewnej selekcji. Dana osoba musi zebrać przynajmniej jeden stolik znajomych. Przy okazji gali mamy bowiem bankiet, przeprowadzane są licytacje pięknych rzeczy. Choćby we Wrocławiu licytowane będą koszulki Szczęsnego, Lewandowskiego czy Zielińskiego.
Do tego każdy zawodnik ma otwartą zbiórkę. Zależy nam na tym, aby każdy zebrał w swojej "skarbonce" jak najwięcej środków dla naszych podopiecznych, bo to dla nich robimy to wydarzenie. Wszystko jest na zasadzie koleżeństwa. Nie ma u nas wszechobecnej obecnie patologii i zachowań niestosownych do sportu olimpijskiego, jakim jest boks.
Zebraliście na dotychczasowych galach łącznie 3,3 mln zł. Tymczasem w świecie freak fightów jedna gwiazda za "patologię" może dostać nawet 1 mln zł. O czym to świadczy?
Odcinam się od świata freak fightów, choć są w tym świecie byli sportowcy. Próbuję ich zrozumieć, bo w sporcie zawodowym płaci się niewielkie stawki.
To jest problem naszego społeczeństwa, że zamiast przyjść na świetną imprezę, to woli obejrzeć patologię i wyzywanie się. Część ludzi woli wypierać, że choroby nowotworowe są wśród nas. Zaczynają pomagać dopiero, gdy np. ktoś choruje w rodzinie. Ludzie nie chcą się badać i tak samo jest z pomaganiem. Część osób, dopóki jej nie dotknie choroba, odrzuca pomoc. Dlatego pomaganie i walka z nowotworami nie sprzedają się tak dobrze, jak "dymy" w freak fightach.
Współpraca ze sportowcami jest w DNA waszej fundacji. Skąd to się wzięło?
Z moich osobistych doświadczeń. Zanim zachorowałem na nowotwór, byłem w szkole sportowej i uważam, że zacięcie ze świata sportu jest bardzo potrzebne w walce z nowotworem. Maciek Janowski, Asia Jędrzejczyk, Jan Błachowicz czy Michał Materla to są osoby, które swoimi wartościami pokazują, że warto walczyć do końca i one te wartości przekazują swoim podopiecznym.
Gdy nastolatek zobaczy swojego idola, to jest wniebowzięty i może przesiąknąć jego pozytywnymi działaniami. Przełoży to później na walkę z chorobą. My to wprost nazywamy walką. Sam przez osiem miesięcy zmagałem się z nowotworem. W tym okresie człowiek wstaje, upada i znów powstaje.
Jakiś szczególny moment utkwił panu w pamięci, jeśli chodzi o taką wieloletnią współpracę ze sportowcami?
Zawsze przychodzą mi na myśl słowa Michała Materli i spotkanie z naszym podopiecznym, śp. Krystianem. On był bardzo osłabiony, weszliśmy do jego pokoju, chwilę porozmawialiśmy i on chciał się bardzo do Michała przytulić. Sam Michał powiedział, że nic w życiu go tak mocno nie dotknęło.
Często rozmawiam też z Asią Jędrzejczyk na temat odejść naszych podopiecznych, bo oni bardzo to przeżywają. Oni się cieszą, gdy któreś z nich pokona raka, ale też smucą się, gdy jedno z dzieci odeszło. Asia była na większości naszych oddziałów w Polsce. Ona pamięta praktycznie imię każdego spotkanego dziecka. Jest niezwykle zabieganą kobietą, a potrafi zapamiętać historię danego podopiecznego.
Jak duży mamy problem z nowotworami wśród dzieci w Polsce?
Problem robi się coraz większy. Chorują już noworodki, każda klinika jest praktycznie obłożona i mało jest wolnych miejsc, wręcz trzeba dokładać nowe łóżka. Najczęściej ludzie chcą pomagać najmniejszym. Często jest tak, że musimy się jeszcze mocniej postarać o wsparcie dla nastolatków chorych na raka. To jest duży problem, bo nastolatek jest już bardzo świadomy. On wie, z czym walczy, jest zabierany ze szkoły i od przyjaciół. Często nastolatka trudno wyrwać do szpitala, bo nie chce dać się odciągnąć od codziennej rutyny.
Sam stoczył pan walkę z nowotworem. Gdyby nie ta historia, nie byłoby fundacji?
To było przeznaczenie. Chcę oddać coś, co zostało mi dane. Każdego dnia staram się pomagać. Robimy to wszystko z pasji i pokazujemy, że rak to nie wyrok. To jest fajne, gdy widzę, że możemy pomagać na tak dużą skalę, kupować tyle sprzętu, ale to nadal jest za mało. My nie chcemy się nigdy zatrzymać. Rak nie zwolni, więc nasza misja musi trwać. Dopóki mam w sobie siły, to będę dbał o to.
Jak ważna jest psychika, gdy dziecko słyszy, że ma raka?
Jest najważniejsza. Od głowy zależy, jak organizm będzie się czuł. Ja załamałem się przez pierwsze dwa tygodnie od diagnozy. Czekałem na powołanie do młodzieżowej reprezentacji Polski, co zawsze było moim największym marzeniem, a tu nagle patrzę się w cztery ściany i mam obok siebie najmocniejszą chemię, bo ten guz był tak duży. Długo nie mogłem zrozumieć, czemu to mnie spotkało.
Po pewnym czasie brat mi powiedział, że to jest okres, który muszę pokonać i dzięki niemu będę silniejszy. Ja tak to przyjąłem, że ten czas i tak by minął, a ja wrócę mocniejszy dzięki tej historii. Prowadzę fundację od 10 lat i często widziałem, jak lekarze się dziwili, że ktoś dzięki pozytywnemu podejściu szybciej wraca do zdrowia. Jeśli człowiek się podda, to organizm też to czuje. Wystarczy przytoczyć słowa Andre Agassiego, że 70 proc. sukcesu to głowa. W walce z chorobą nowotworową też można być wesołym i wręcz uważam, że trzeba, bo to przekazuje pozytywne bodźce do mózgu.
Mija 10 lat od założenia fundacji. Zakładał pan, że ona tak się rozrośnie?
Z jednej strony nie, ale z drugiej, znając swój sportowy charakter i ambicję, tak. Z pokorą przyjmuję to, co udało się zrobić dotąd, ale chcemy zdziałać jeszcze więcej dla onkologii. Jestem dumny, ale to nie koniec. Mam pozytywną obsesję, że zawsze można zrobić coś więcej.
Kolejne plany w głowie są?
Tak. Choroba nowotworowa atakuje coraz więcej dzieci, więc my chcemy coraz mocniej pomagać. Jeśli widzimy, że nasze działania dają efekt, to my musimy robić to jeszcze mocniej i to pod każdym względem. To dotyczy też Boxing Challenge, żeby np. na jednej gali udało się zebrać milion złotych.
To jest też tak, że wy macie coraz więcej roboty, bo często państwo nie radzi sobie z ogromem pacjentów onkologicznych?
Dostajemy bardzo dużo zapytań, również ze szpitali, a działamy w sześciu województwach. Pojawiają się prośby o konkretne sprzęty. Tylko w tym miesiącu wydaliśmy 250 tys. zł dzięki jednej akcji z youtuberem Patecem. Kolejna umowa na sprzęt onkologiczny za 90 tys. zł jest podpisywana. Niech to obrazuje, jaka jest skala zapotrzebowania w Polsce.
Jako społeczeństwo musimy czasem bardziej doceniać fundacje, bo może czasem wyręczamy państwo, ale jesteśmy też najbliżej szpitali i wiemy, jak im pomóc. Dzięki temu dzieci mogą wygrywać walkę z chorobą. Bez fundacji w Polsce byłaby tragedia.
Rozmawiał Łukasz Kuczera, dziennikarz WP SportoweFakty