"Mogę to wbić!" - pomyślał Steve Davis, gdy jego rywal nie wykorzystał dobrej okazji do zakończenia finału mistrzostw świata i zdobycia tytułu. Piętnasta godzina decydującego meczu dobiegała własnie końca. Taylor, rubaszny Irlandczyk o wyglądzie safandułowatego nauczyciela, w ogromnych, komicznych okularach na nosie, właśnie spartaczył najważniejsze, jak wtedy mu się wydawało, uderzenie swojego życia i ofiarował szansę przeciwnikowi.
Davis, najlepszy z najlepszych, rudowłosy automat do wbijania kolorowych bil, mimo młodego wieku już trzykrotny triumfator mistrzostw, miał przed sobą dość proste zadanie. Czarna bila stanęła niedaleko lewej dolnej kieszeni, wystarczyło lekko ją ściąć i zabrać ze sobą okazały puchar po raz czwarty. Jednak już kilka kroków, jakie 27-letni Anglik wykonał podchodząc do stołu, uświadomiło mu, że nie jest dobrze. Jego ciało było jak sparaliżowane.
"Cokolwiek zrobisz, nie uderz czarnej zbyt grubo" - powtarzał sobie Davis. "Nie uderz jej grubo, nie uderz grubo, nie uderz grubo". Uderzył za cienko, chybił. Taylor, który był przekonany, że obrońca tytułu nie pozwoli mu wrócić do stołu, tym razem wykorzystał prezent i w geście triumfu uniósł w górę snookerowy kij.
Był poniedziałek, 29 kwietnia 1985 roku, dziewiętnaście minut po północy. I właśnie zakończył się najsłynniejszy mecz snookera w historii, a zarazem jeden z najbardziej niezwykłych pojedynków o tytuł mistrza świata w całej historii sportu w ogóle. Pojedynek, który dziennik "Daily Mail" uznał za ikonę lat 80. w takim samym stopniu jak zespół "Duran Duran", yuppie, futbolowe chuligaństwo i walka Margaret Thatcher ze związkami zawodowymi.
Droga pod brytyjskie strzechy
Połowa lat 80. to w Wielkiej Brytanii szczyt popularności snookera. Najlepsi zawodnicy tamtego okresu jak Davis, Alex Higgins, Jimmy White czy Ray Reardon, byli prawdziwymi gwiazdami - Brytyjczycy często czytali o nich w kolorowej prasie (zwłaszcza o Higginsie i White'cie), a dzięki programowi "Pot Black" regularnie oglądali ich w telewizji. To był czas, gdy eleganccy panowie w kamizelkach i z muszkami pod szyją przegrywali wśród robotników z doków, górników czy gospodyń domowych tylko z piłkarzami.
Jeszcze półtorej dekady wcześniej snooker był dyscypliną niszową, sportem, którym interesowali się nieliczni pasjonaci. Siła telewizji była wtedy jednak ogromna, a specjaliści od wbijania czerwonych, czarnych i różowych bil mieli trochę szczęścia. To właśnie ich wybrała BBC do pochwalenia się nową technologią - transmisjami w kolorze. Pierwsza edycja "Pot Black" ruszyła w 1969 roku.
Anglicy pokochali ten dynamiczny, pełen emocji program, w którym snookerzyści pokazywali nie tylko precyzję, inteligencję i przebiegłość, ale też dowcip i talent do zabawiania publiczności. Rok po roku coraz więcej osób wiedziało, co to jest odstawna, ile wynosi brejk maksymalny i w jakiej kolejności należy wbijać bile kolorowe.
I tak dochodzimy do momentu, w którym snooker stał się rozrywką dla mas. Sportem tak popularnym jak skoki narciarskie w Polsce w czasach największych triumfów Adama Małysza. Davis, Higgins, Tony Knowles czy Dennis Taylor byli dla poddanych Elżbiety II jak dla nas Małysz, Martin Schmitt, Sven Hannawald czy Janne Ahonen. Znał ich niemal każdy, nawet, jeśli specjalnie się tematem nie interesował.
W tamtym okresie snooker oferował wielu ludziom to, co przestała im dawać piłka nożna - miło spędzony czas. Angielski futbol niszczyło wówczas chuligaństwo, normalni ludzie mieli dość smutnych, nieraz tragicznych wiadomości (miesiąc po finale Davis - Taylor miała miejsce tragedia na Heysel) i zieleń piłkarskiej murawy zamienili na bardziej relaksujące, też zielone, sukno snookerowego stołu. I wtedy, w apogeum popularności, wydarzył się najpiękniejszy, najbardziej niezwykły i najbardziej emocjonujący finał w historii mistrzostw świata w snookerze.
Dominator kontra ulubieniec kibiców
Długo, naprawdę długo nic nie wskazywało na to, że turniej z 1985 roku zostanie zapamiętany na zawsze, a Anglicy, Irlandczycy, Walijczycy i Szkoci, którzy dziś mają czterdzieści i więcej lat, będą bardzo dobrze znali odpowiedź na pytanie: Gdzie byłeś i co robiłeś, gdy Steve Davis i Dennis Taylor rozgrywali ostatniego frejma finału? Turniej był po prostu nudny. Brakowało dramatycznych spotkań, niemal w komplecie wygrywali faworyci. Davis, numer 1 światowego rankingu, triumfator z 1981, 1983 i 1984 roku, pewnie zmierzał po czwarty w karierze tytuł.
Jedyną nadzieją tych, którzy lubią niespodzianki, był Taylor. Reprezentant Irlandii Północnej miał wtedy już 36 lat, nigdy wcześniej nie był mistrzem świata, a do finału dotarł tylko raz, w 1979 roku. Wtedy był faworytem, ale sensacyjnie uległ Walijczykowi Terry'emu Griffithsowi, listonoszowi, górnikowi i kierowcy autobusu, który tuż przed mistrzostwami przeszedł na zawodowstwo.
Sześć lat później Taylor szedł przez turniej jak burza, w ćwierćfinale rozbił turniejową "trójkę" Cliffa Thorburna 13-5, a w walce o finał rozbił 16-5 rozstawionego z dwójką Knowlesa.
27 kwietnia 1985 roku Taylor przystąpił do finałowego pojedynku z Davisem. Murowanym faworytem był Anglik. Rudowłosy 27-latek o wyglądzie wyniosłego kujona, który zawsze dostaje najlepsze oceny i co gorsza nie daje ściągać, od kilku lat dominował w światowym snookerze. Każda jego porażka była sensacją.
Tacy zawodnicy nie mogą liczyć na miłość kibiców, ci czekają raczej, aż w końcu powinie im się noga. I pewnie dlatego większość fanów snookera na Wyspach od nieomylnego prymusa wolała jego rywala. A Dennisa Taylora dało się lubić.
Irlandczyk, niewysoki, krępy, ze skłonnością do zabawnych zachowań i gestów, w odróżnieniu od Davisa przypominał wujaszka-wesołka, albo lubianego belfra ze szkoły. Takiego, co to ciekawie opowiada, nie pyta zbyt często, rzuci młodzieżowym żartem, a na ważnym egzaminie podpowie, co trzeba. Finał roku 1985 był dla niego życiową szansą. Kibice od dawna go uwielbiali i w tym meczu byli po jego stronie.
Davis za nic miał brak uwielbienia tłumów. 27 kwietnia od początku ostro dobrał się rywalowi do skóry. Bił go niemiłosiernie. Wynik otwierającej finał serii: 7-0 dla Anglika. Potem było nawet 8-0 i każdy rozsądny fan snookera był wtedy przekonany, że sprawa mistrzostwa jest rozstrzygnięta, że taki as nie roztrwoni olbrzymiej przewagi. Wtedy Taylor rozpoczął jedną z największych pogoni w historii sportu.
Na kolejnej stronie przeczytasz jak zakończył się finał mistrzostw świata 1985 roku, jak zażartował Steve Davis po zakończeniu spotkania i skąd wzięły się niezwykłe okulary Dennisa Taylora.
[nextpage]
Ostatnia partia, ostatnia czarna
- Steve nie był człowiekiem. Był dobrze naoliwioną maszyną. Został zbudowany, wyedukowany i wytrenowany do wygrywania snookerowych meczów - mówił po latach menadżer i najlepszy przyjaciel Davisa Barry Hearn. Jednak nawet najlepsze maszyny czasem mają awarie.
W dziewiątym frejmie Davis w końcu dał Irlandczykowi szansę - chyba za bardzo zrelaksowany pomylił się na zielonej bili. Taylor podszedł do stołu, zaczął wbijać i w końcu zapisał na swoim koncie pierwszy duży punkt. A potem tak się rozpędził, że po pierwszym dniu finału przegrywał tylko 7-9.
W nocy Davis nie spał spokojnie, zdenerwowany wybudzał się co godzinę. Taylor myślami był ze swoją zmarłą kilka miesięcy wcześniej matką. To dla niej chciał wygrać.
ZOBACZ WIDEO Sevilla remisuje i traci dystans do czołówki - zobacz skrót meczu z Valencią [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Następnego dnia, w niedzielę, faworyt publiczności kontynuował pościg i wyrównał na 11-11. Ale wtedy przebudził się Davis. 14-11. Znowu seria Taylora i remis po 15. Dwa frejmy dla Anglika - 17-15. Irlandczyk był pod ścianą, ale doprowadził do remisu 17-17. O mistrzostwie świata decydowała ostatnia partia.
A ta ciągnęła się w nieskończoność. Gigantyczna presja na finalistach robiła swoje - obaj unikali ryzyka, a i tak popełniali błędy. Do tego układ na stole kilka minut po rozbiciu zrobił się bardzo niewygodny. 45 minut po rozpoczęciu frejma minęła północ. W tym momencie Taylor prowadził 44-28, ale do końca partii było daleko.
Gdy Irlandczyk pomylił się na czerwonej bili i dopuścił do stołu Davisa, ten wykorzystał szansę i zrobiło się 62-44 dla niego. Do tytułu wystarczało mu posłanie do kieszeni brązowej bili. Trudnej, ale możliwej do wbicia. Chybił. Taylor potrzebował z kolei każdego koloru na stole - brązowej, niebieskiej, różowej i czarnej. Pierwsze trzy wbił. Została tylko czarna.
Decydujący mecz, decydująca partia i decydująca ostatnia bila. To tak, jakby w finale mistrzostw świata w piłce nożnej jedna drużyna przegrywała 0:3 do przerwy, wyrównała na 3:3, po 90 minutach był wynik 4:4, a po dogrywce 5:5. Potem jeszcze dwadzieścia trzy serie rzutów karnych. Jakby Polska w walce o olimpijskie złoto w siatkówce remisowała z Brazylią w tie-breaku 47:47.
Taylor mimo niewyobrażalnego stresu przed pierwszym podejściem do czarnej, a pozycję do wbicia miał tragiczną, zdobył się na dowcip. Podszedł do ustawionego obok stołu trofeum dla zwycięzcy i ucałował znajdującą się na nim figurkę. Potem spróbował "dubla", czyli zagrania od bandy. Pomylił się minimalnie, ale nie dał dobrej pozycji Davisowi i ten musiał się "odstawiać", czyli spozycjonować białą i czarną bilę tak, żeby przeciwnikowi jak najtrudniej było o skuteczne wbicie.
Udało mu się, bo tym razem Taylor też musiał spróbować "dubla", tyle że przez całą długość stołu. Nie trafił, ale też znów nie dał pozycji Anglikowi. Ten zagrywając od bandy popełnił duży błąd - biała i czarna zbiły się i ustawiły tak, że Irlandczyk miał możliwość wbicia do prawej górnej kieszeni.
Taylor odpowiedział jeszcze większym błędem - pomylił się o dobre kilka centymetrów. Wracając na swoje miejsce zafrasowany przyłożył dłoń do czoła, usiadł i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Wiedział, że Davis ma możliwość ścięcia czarnej do lewej dolnej kieszeni. "Nie ma szans, żeby Steve teraz chybił" - myślał.
- Pomyślałem: "mogę to wbić" - wspominał po latach Davis. - Jednak kiedy podchodziłem do stołu zdałem sobie sprawę, że idę na nie swoich nogach i nie swoją ręką trzymam cudzy kij. Powtarzałem sobie: "cokolwiek zrobisz, nie traf czarnej zbyt grubo". I nie trafiłem. Trafiłem ją cienko. Za cienko.
"Mówiłem ci, że mi się uda!"
Pomyłka 27-letniego czempiona zaoferowała Taylorowi szansę, której nie mógł już zmarnować. Miał niezłą pozycję. Pochylił się nad stołem, dokładnie przymierzył i po chwili ostatnia bila ostatniego frejma finału wylądowała w kieszeni. Irlandczyk, który w meczu o tytuł do tego momentu nie prowadził nawet przez krótką chwilę, chwycił kij w obie dłonie i uniósł go wysoko nad głowę.
Kilka chwil później szeroko uśmiechnięty pomachał w stronę trybun palcem wskazującym i ten gest, tak jak całus złożony na pucharze, też przeszedł do historii. Był skierowany do Trevora Easta, producenta programów sportowych w telewizji ITV i dobrego przyjaciela irlandzkiego zawodnika. East był w tamtym roku kimś w rodzaju trenera mentalnego Taylora, siedział na widowni na każdej sesji z jego udziałem z wyjątkiem jednej - pierwszej sesji finału. - Ten gest miał oznaczać tyle co "Mówiłem ci, że mi się uda" - wyznał mistrz świata z 1985 roku.
Nie udałoby się bez jednej ważnej rzeczy - okularów. Olbrzymie szkła sięgające wysoko ponad linię brwi od 1983 roku był znakiem rozpoznawczym Taylora, jego nieodłącznym atrybutem. Zawodnik z Ulsteru miał słaby wzrok, a soczewki kontaktowe czy zwykłe okulary nie do końca sprawdzały się w grze, w której nieustannie trzeba się pochylać i spoglądać do góry.
Na szczęście Taylor znał Jacka Karnhema, byłego snookerzystę, a w tamtym czasie komentatora BBC. Rodzina Karnhema zajmowała się wytwarzaniem oprawek do okularów, on sam uczył się tego fachu przez pięć lat i postanowił pomóc koledze. Wyciągnął z piwnicy stare narzędzia, odkurzył je, zabrał się do roboty i po dwóch dniach unikalne oprawki były gotowe. Okulary były ciężkie, ale działały jak należy. - Bez nich nigdy nie zostałbym mistrzem - wielokrotnie powtarzał Taylor. Ten typ oprawek pomógł pomógł potem wielu zawodnikom z wadą wzroku.
Ostatni frejm trwał 68 minut. Kiedy ostatnia czarna finału wpadła do kieszeni, była godzina 00:19. W poniedziałek rano trzeba było wstać do pracy, ale 18,5 miliona Brytyjczyków miało to wtedy gdzieś. Tylu widzów oglądało mecz w telewizji. Do dziś jest to rekord kanału BBC2, największa w historii Wielkiej Brytanii widownia programu nadawanego po północy i siódmy wynik w historii brytyjskiego sportu.
Więcej widzów przyciągnęły tylko największe wydarzenia piłkarskie i olimpijskie (finał mundialu 1966 - 32,3 miliona, finał Pucharu Anglii 1970 - 28,49 mln, otwarcie i zamknięcie igrzysk w Londynie - 27,3 i 26,3 mln, występ łyżwiarskiej pary tanecznej Jane Torvill - Christopher Dean w Sarajewie - 23,95 mln, mecz Anglia - Argentyna na MŚ 1998 - 23,78 mln).
Taylor i Davis uważają, że ta liczba jest niedoszacowana, ponieważ wiele osób oglądało mecz w pubach, klubach, na statkach, nawet w więzieniach. W swoim domu na Wyspie Man finał oglądała wtedy niejaka Louise i jako jedyna w rodzinie kibicowała Davisowi. Kilka lat później została panią Taylor i urodziła snookerzyście z Irlandii Północnej dwójkę dzieci.
Zagraj to jeszcze raz, Steve
- Wierzysz w to, co się właśnie wydarzyło? - zapytał Steve'a Davisa zaraz po zakończeniu finału legendarny prezenter BBC David Vine. - Tak, wszystko było widać czarno na białym - zażartował, choć ze śmiertelnie poważną miną, rudowłosy gwiazdor (Powiedział: "It happened in black and white", nawiązując rzecz jasna do koloru bil, które na koniec finału zostały na stole). Od 1985 roku obaj finaliści nieustannie opowiadają żarty, historie i anegdoty związane ze swoim pamiętnym meczem. I trzeba przyznać, że świetnie się w tym odnajdują. Nie tylko rubaszny Taylor, ale i Davis, który z posągowego, nieprzystępnego i nigdy nie uśmiechającego się ważniaka z czasem zmienił się w kabareciarza o wyjątkowym talencie do zabawiania publiczności.
- Za każdym razem, gdy Dennis pojawia się w komentatorskim boksie, prowadzi rozmowę do momentu, w którym mówi: "Kiedy wbiłem tę czarną...". To zadziwiające, ile razy potrafi się odnieść do finału 1985 roku w ciągu jednego sezonu. Uczynił z tego formę sztuki - stwierdził Davis, gdy po raz enty przyszło mu opowiadać dziennikarzom o wydarzeniu znanym teraz jako "The Black Ball Final".
Czarna bila, która została wtedy na stole, stała się prześladowcą sześciokrotnego mistrza świata, ale on nauczył się tym bawić. Zaprzyjaźnił się ze swoim upiorem i zrobił z niego przyjaznego duszka, o którym opowiada na potrzeby kolejnych programów telewizyjnych, rocznic i pokazowych spotkań rewanżowych. I nie ma żalu, że nikt nie celebruje rocznicy żadnego z jego sześciu tytułów, chociażby tego z 1989 roku, gdy pokonał w finale Johna Parrotta 18-3 i zdaniem wielu dał najwspanialszy pokaz gry w historii.
Brytyjczycy pamiętają Davisa z powodu jego dominacji w latach 80., pierwszego sfilmowanego brejka maksymalnego, potrójnej korony (mistrzostwo świata, UK Championship i Masters) z 1984 roku i gry na bardzo wysokim poziomie nawet po pięćdziesiątce. Lubią go za przemianę ze sztywniaka w wesołego gościa, który został nawet radiowym DJ-em. Jednak przede wszystkim jest dla nich graczem, który po północy rozstawiał z Dennisem Taylorem czarną bilę po stole.
Davis i Taylor są teraz dla snookera trochę jak C3PO i R2D2 dla fanów "Gwiezdnych Wojen". Gdy pojawiają się razem, wzbudzają aplauz, bo przecież wszyscy Brytyjczycy wiedzą, o co chodzi. Wszyscy wiedzą gdzie byli i co robili 19 minut po północy 29 kwietnia 1985 roku. Przynajmniej tyle, że nie było ich wtedy na świecie.
Davis, w tej parze C3PO, bo wyższy, szczuplejszy i bardziej ozłocony, jeszcze w 2010 roku awansował do ćwierćfinału mistrzostw świata. I wtedy przekonał się, co musiał czuć Taylor 25 lat wcześniej, bo w pojedynku z Neilem Robertsonem wszyscy trzymali kciuki za 52-letniego londyńczyka. "To trochę tak, jakby Gordona Browna witano owacją na konwencji Partii Konserwatywnej" - żartował "The Telegraph". Przekładając na polskie realia - to tak, jakby na marszu Komitetu Obrony Demokracji wiwatowano na cześć Jarosława Kaczyńskiego.
Ćwierćfinał z Robertsonem Davis przegrał 5:13. Karierę oficjalnie zakończył w 2016 roku jako jeden z najbardziej utytułowanych graczy w historii.
Dla Dennisa Taylora mistrzostwo świata z 1985 roku pozostaje największym sukcesem w karierze. Irlandczyk od lat komentuje snookera na antenie BBC. I tak, kiedy to robi, zdarza mu się mówić: "Kiedy wbiłem tą czarną...".