Żadnego skoku powyżej 130. metra, zaledwie trzy ponad 125 metrów i aż 7 prób przed 120. metrem w najlepszej dziesiątce konkursu - takie widowisko zafundował FIS (Międzynarodowa Federacja Narciarska) tysiącom kibiców pod skocznią w Wiśle i milionom przed telewizorami. Panowie, czas się obudzić, bo dyscyplina zmierza donikąd.
W niedzielę pogoda zlitowała się nad organizatorami. Po sobotnim silnym wietrze nie było już śladu. Wiało z tyłu, tylko chwilami minimalnie pod narty. Warunki były stabilne i pozwalały zareagować jury na nisko ustawioną belkę. W pierwszej serii nie doczekaliśmy się żadnego ruchu.
Od początku konkurs oglądało się ciężko. Raz z powodu bardzo słabych skoków Polaków, a dwa przez bardzo krótkie odległości wszystkich zawodników. Mijały kolejne minuty, a skok powyżej 120. metra, na skoczni gdzie rekord obiektu wynosi 139 metrów, nagradzano wielkimi brawami. Zawodnicy męczyli się okrutnie.
ZOBACZ WIDEO: Szczery Klemens Murańka. Takie miał myśli podczas kwarantanny
FIS po to ma jednak system dodawania i odejmowania punktów za zmianę belki startowej, by w trakcie konkursu z niego korzystać. Od kilku lat robi to jednak nieumiejętnie. Gdy tylko pojawi się dłuższy skok w jakichś zawodach, belka natychmiast zostaje obniżona. Z kolei gdy tak jak w niedzielę - już po kilkunastu skokach - wszyscy byli zorientowani, że rozbieg jest ustawiony zbyt nisko, na reakcję prowadzących zawody czekaliśmy w nieskończoność.
Po pierwszej serii prowadził Austriak Jan Hoerl, który skoczył 121 metrów! Tydzień wcześniej w Ruce taka odległość nie dałaby nawet awansu do serii finałowej. W Wiśle też można latać znacznie dalej. HS, czyli odległość bezpieczeństwa na skoczni, to 134 metry. W niedzielę skoczkowie, mimo wielkich chęci, nie mieli nawet szansy zbliżyć się do tej odległości.
W pierwszej serii jury nie zareagowało w ogóle. Wiatr był stabilny, a mimo to bezradnie przyglądali się, jak nawet najlepsi skoczkowie nie potrafili dolecieć do 120. metra. Lider PŚ Karl Geiger skoczył 117 metrów i był na wysokim 7. miejscu. To chyba najlepiej świadczy o poziomie zawodów. A wystarczyło tylko podnieść nieco belkę i widowisko nabrałoby na atrakcyjności.
Jury wyższą belkę ustawiło dopiero na drugą serię. Podnieśli rozbieg z nr 10 do 12. Tyle tylko, że wystarczyły dwa dłuższe skoki, by belkę od razu ponownie obniżyć. Na 129. metrze wylądował Killian Peier, a Robert Johansson na 128,5 metra. Do odległości bezpieczeństwa było jeszcze daleko. Poza tym Szwajcar i Norweg to nie są anonimowi skoczkowie. Obaj zaliczani są do ścisłej światowej czołówki, nawet w tym sezonie.
Jednak jury potraktowało ich jak mało znanych skoczków. W myśl zasady, "jeśli oni skaczą tak daleko, to aż strach, co zrobią najlepsi" i dlatego natychmiast obniżono belkę, ponownie do nr 10. Efekt? Widowisko znów stało się trudne do oglądania. Zawodnicy z trudem przekraczali 120. metr.
123 metry Krafta wystarczyły do trzeciego stopnia podium. 124 metry Lindvika w finale dały mu 2. miejsce. I tylko Austriak Hoerl oddał z czołówki skok, który wzbudził uznanie (128 metrów).
Nie tak powinny wyglądać widowiska w Pucharze Świata w skokach. Jeśli FIS się nie obudzi, po takich konkursach jak ten w niedzielę od skoków odwrócą się nawet kibice w Polsce, Słowenii czy Niemczech, które napędzają tę dyscyplinę.
Czytaj także:
Wyjątkowy sezon w skokach. Czegoś takiego nie było od 25 lat
Jest stanowcza reakcja. Tylko czterech skoczków pojedzie do Klingenthal