Szymon Łożyński: Droga donikąd. Zepsute widowisko [OPINIA]

PAP / Grzegorz Momot / Na zdjęciu: Karl Geiger
PAP / Grzegorz Momot / Na zdjęciu: Karl Geiger

Jeśli FIS częściej będzie prowadził konkursy skoków w Wiśle tak jak ten w niedzielę, to za kilka lat dyscypliną przestaną się interesować nawet jej najwięksi fani. Słaby spektakl zafundowało kibicom jury, które panicznie bało się podnieść rozbieg.

Żadnego skoku powyżej 130. metra, zaledwie trzy ponad 125 metrów i aż 7 prób przed 120. metrem w najlepszej dziesiątce konkursu - takie widowisko zafundował FIS (Międzynarodowa Federacja Narciarska) tysiącom kibiców pod skocznią w Wiśle i milionom przed telewizorami. Panowie, czas się obudzić, bo dyscyplina zmierza donikąd.

W niedzielę pogoda zlitowała się nad organizatorami. Po sobotnim silnym wietrze nie było już śladu. Wiało z tyłu, tylko chwilami minimalnie pod narty. Warunki były stabilne i pozwalały zareagować jury na nisko ustawioną belkę. W pierwszej serii nie doczekaliśmy się żadnego ruchu.

Od początku konkurs oglądało się ciężko. Raz z powodu bardzo słabych skoków Polaków, a dwa przez bardzo krótkie odległości wszystkich zawodników. Mijały kolejne minuty, a skok powyżej 120. metra, na skoczni gdzie rekord obiektu wynosi 139 metrów, nagradzano wielkimi brawami. Zawodnicy męczyli się okrutnie.

ZOBACZ WIDEO: Szczery Klemens Murańka. Takie miał myśli podczas kwarantanny

FIS po to ma jednak system dodawania i odejmowania punktów za zmianę belki startowej, by w trakcie konkursu z niego korzystać. Od kilku lat robi to jednak nieumiejętnie. Gdy tylko pojawi się dłuższy skok w jakichś zawodach, belka natychmiast zostaje obniżona. Z kolei gdy tak jak w niedzielę - już po kilkunastu skokach - wszyscy byli zorientowani, że rozbieg jest ustawiony zbyt nisko, na reakcję prowadzących zawody czekaliśmy w nieskończoność.

Po pierwszej serii prowadził Austriak Jan Hoerl, który skoczył 121 metrów! Tydzień wcześniej w Ruce taka odległość nie dałaby nawet awansu do serii finałowej. W Wiśle też można latać znacznie dalej. HS, czyli odległość bezpieczeństwa na skoczni, to 134 metry. W niedzielę skoczkowie, mimo wielkich chęci, nie mieli nawet szansy zbliżyć się do tej odległości.

W pierwszej serii jury nie zareagowało w ogóle. Wiatr był stabilny, a mimo to bezradnie przyglądali się, jak nawet najlepsi skoczkowie nie potrafili dolecieć do 120. metra. Lider PŚ Karl Geiger skoczył 117 metrów i był na wysokim 7. miejscu. To chyba najlepiej świadczy o poziomie zawodów. A wystarczyło tylko podnieść nieco belkę i widowisko nabrałoby na atrakcyjności.

Jury wyższą belkę ustawiło dopiero na drugą serię. Podnieśli rozbieg z nr 10 do 12. Tyle tylko, że wystarczyły dwa dłuższe skoki, by belkę od razu ponownie obniżyć. Na 129. metrze wylądował Killian Peier, a Robert Johansson na 128,5 metra. Do odległości bezpieczeństwa było jeszcze daleko. Poza tym Szwajcar i Norweg to nie są anonimowi skoczkowie. Obaj zaliczani są do ścisłej światowej czołówki, nawet w tym sezonie.

Jednak jury potraktowało ich jak mało znanych skoczków. W myśl zasady, "jeśli oni skaczą tak daleko, to aż strach, co zrobią najlepsi" i dlatego natychmiast obniżono belkę, ponownie do nr 10. Efekt? Widowisko znów stało się trudne do oglądania. Zawodnicy z trudem przekraczali 120. metr.

123 metry Krafta wystarczyły do trzeciego stopnia podium. 124 metry Lindvika w finale dały mu 2. miejsce. I tylko Austriak Hoerl oddał z czołówki skok, który wzbudził uznanie (128 metrów).

Nie tak powinny wyglądać widowiska w Pucharze Świata w skokach. Jeśli FIS się nie obudzi, po takich konkursach jak ten w niedzielę od skoków odwrócą się nawet kibice w Polsce, Słowenii czy Niemczech, które napędzają tę dyscyplinę.

Czytaj także:
Wyjątkowy sezon w skokach. Czegoś takiego nie było od 25 lat
Jest stanowcza reakcja. Tylko czterech skoczków pojedzie do Klingenthal

Źródło artykułu: