Nikt tak nie oczarował Polaków. Fenomenalny Adam Małysz kończy 40 lat

Zdjęcie okładkowe artykułu: WP SportoweFakty / Kacper Kolenda / Na zdjęciu: Adam Małysz
WP SportoweFakty / Kacper Kolenda / Na zdjęciu: Adam Małysz
zdjęcie autora artykułu

Fenomen - tak trzeba by było określić Adama Małysza, gdyby można było użyć do tego tylko jednego słowa. A że możemy użyć tych słów więcej, z przyjemnością to zrobimy i przypomnimy ów fenomen. To nasz prezent dla "Orła z Wisły" na jego 40. urodziny.

W tym artykule dowiesz się o:

Fenomen sportowy, socjologiczny, społeczny, posłaniec wielkich wiadomości i wielkich nadziei. Idol kryzysowy, ambasador wspaniałego skoku cywilizacyjnego do Europy - mówił o nim Włodzimierz Szaranowicz, gdy Małysz żegnał się ze skocznią. Dziennikarz TVP, absolutny profesjonalista, tym razem nie potrafił ukryć wzruszenia.

Z pewnością doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że takich sportowców każdy z nas poznaje w całym swoim życiu zaledwie kilku. Takich, którzy sprawiają, że "żyjemy życiem zastępczym", którzy porywają cały naród, stają się zjawiskami wykraczającymi daleko poza sport.

Wyczekiwany bohater

Małysz po 1989 roku był pierwszy. Przed jego erą Polaków elektryzował Andrzej Gołota, miliony wstawały w środku nocy, żeby oglądać jego walki o mistrzostwo świata, ale "Andrew" w najważniejszych momentach zawsze zawodził. A Małysz w chwilach prawdy dawał radość, wzbudzał euforię. Zanim zaczęliśmy szyć wielkie flagi dla Roberta Kubicy, zanim poczuliśmy dumę, że od Tasmanii po Anchorage na Alasce wiedzą, kto to jest Robert Lewandowski, doświadczyliśmy "małyszomanii".

Kiedy "Orzeł z Wisły" odniósł swoje pierwsze zwycięstwo w Pucharze Świata, w marcu 1996 roku w Holmenkollen, Polsce wciąż bliżej było do demoluda, niż do europejskiej demokracji. NATO i UE w dalszym ciągu były dla nas niedostępne, na granicach stało się w kilometrowych kolejkach. Sportowo byliśmy trzecim światem. Stadiony, hale, skocznie narciarskie znajdowały się w opłakanym stanie. Wielkim problemem było chuligaństwo.

ZOBACZ WIDEO: Tymek Cienciała: Małysz i Żyła są dla mnie mistrzami, chcę ich naśladować

To był czas, w którym polski sport potrzebował bohatera, który pozwoli zapomnieć o wszystkim co złe i da impuls zmiany na lepsze. Długo jednak nie mógł go znaleźć. Małysz też stał się takim bohaterem później, niż sądzono, bo po początkowych triumfach nastolatek z Beskidu Śląskiego kompletnie się zagubił. Chciał nawet rzucić skoki i zacząć pracę w wyuczonym zawodzie dekarza. Na szczęście tego nie zrobił, przełamał się i wszedł na sportowy szczyt. Stał się zjawiskiem, którego skala przekroczyła najśmielsze oczekiwania.

Tak się wszystko zaczęło

Małysz dorósł do bohaterstwa, gdy czeskiego trenera Pavla Mikeskę, dobrego fachowca, ale okropnego człowieka, zastąpił Apoloniusz Tajner - dobry fachowiec i dobry pedagog. Przełomem, nie tylko dla niego, ale dla całego polskiego sportu, był Turniej Czterech Skoczni 2000/2001. Fantastyczne skoki, zwycięstwa w Innsbrucku i Bischofshofen i historyczny triumf w całej imprezie, który Telewizja Polska okrasiła obrazkami zza imieninowo zastawionego stołu w rodzinnej miejscowości głównego bohatera. A potem już ruszyło.   Przez kolejne tygodnie kraj żył osiągnięciami Małysza, cieszył się z jego kolejnych wygranych, wychwalał pracę Tajnera, zbawienny wpływ psychologa Jana Blecharza i fizjologa Jerzego Żołądzia. Każdy słyszał o bułce z bananem, każdy wiedział, że wielki rywal Polaka Martin Schmitt skacze w kasku w kolorze opakowania popularnej czekolady. Prawie każdy wstawał w niedzielę wcześnie rano, bo przecież trzeba było obejrzeć zawody w Sapporo. A kiedy przyszło do zawodów w Zakopanem w 2001 roku, pod Wielką Krokiew ściągnęły nieprzebrane tłumy, których nie pomieściłaby i słynna "Maracana".

"Małyszomania" najsilniejsza była między pamiętnym Turniejem Czterech Skoczni, a igrzyskami olimpijskimi w Salt Lake City. Potem osłabła, choć może lepiej byłoby napisać, że osiągnęła "zdrowe" rozmiary, jako że we wspomnianym okresie bywały one groteskowe. Przez kolejną dekadę miliony Polaków karnie śledziły konkursy skoków, z nadziejami na kolejne wielkie sukcesy.

Były też reklamy poczty, konkurencyjnej dla niemieckiej czekolady, w późniejszych latach herbaty, a nawet sieci telefonii komórkowej w Norwegii. Były kabaretowe skecze o Małyszu, dowcipy o Małyszu, piosenki o Małyszu. Drobnego faceta z wąsem wciąż kojarzyła każda gospodyni domowa, nikomu nie był obojętny. Zdaniem psychologów stało się tak, ponieważ "Orzeł z Wisły" wyskoczył ponad wszystkie nasze nieszczęścia. Nie brakowało jednak takich, których jego sukcesy drażniły, którzy nie mogli się doczekać na jego porażkę (zjawisko zostało świetnie pokazane w jednym z odcinków serialu komediowego "Świat według Kiepskich"). Inni po nieudanych skokach w internetowych komentarzach kazali "dekarzowi" kończyć karierę.

Medalowe żniwa

Zdecydowana większość trzymała jednak za Małyszem kciuki, a ten, w przeciwieństwie do wspomnianego wcześniej Gołoty, rzadko rozczarowywał. Na mistrzostwach świata po złoto sięgał cztery razy. Z Lahti 2001 (złoto na normalnej skoczni i srebro na dużej) zapamiętamy arktyczny mróz, kapitalną, choć przegraną walkę ze Schmittem na dużym obiekcie i trzęsącego się z zimna premiera Jerzego Buzka, który przyjechał na skocznię nieprzygotowany odzieżowo. Predazzo 2003 to manewr z wycofaniem Polaka z konkursów w Willingen na rzecz treningów na "prawidle" w Ramsau i genialne skoki na obu obiektach. - Nie może tego skoczyć Hautamaeki! - krzyczał Szaranowicz w czasie zawodów na dużej skoczni. Fin w tamtym konkursie oddał jeden z najlepszych skoków w swojej karierze, a i tak zdobył tylko srebro.

Wreszcie Sapporo 2007, gdzie Małysz był najlepszy na normalnej skoczni, to niezapomniana scena pod Miyanomori. Bezsprzecznie najlepszego wtedy Polaka na swoje barki wzięli dwaj pozostali medaliści - Simon Ammann i Thomas Morgenstern - i nosili po zeskoku niczym króla. Ammann, zapytany przez nas po latach o tę sytuację, powiedział, że nie mógł przegapić być może jedynej okazji, żeby umieścić kogoś takiego w świetle reflektorów.

Ten sam Ammann swego czasu razem ze swoim rodakiem Andreasem Kuettelem pomógł Małyszowi na nowo nauczyć się zabawy skokami, ale też sprawił, że najlepszy skoczek narciarski przełomu XX i XXI wieku nigdy nie został mistrzem olimpijskim. W 2002 roku w Salt Lake City wyskoczył jak diabeł z pudełka i pogodził wielkich rywali - Małysza i Svena Hannawalda. Sam jednak przyznał, że mogłoby być inaczej, gdyby w pierwszej serii konkursu na normalnej skoczni Polak nie dostał niskich not przez zachwianie po lądowaniu. A zachwiał się, bo najechał nartą na dziurę, którą przewracając się wyrył w śniegu Noriaki Kasai.

Osiem lat później w Vancouver Małysz był w wielkiej formie i miał, jak sam mówił, "najlepszego trenera świata" Hannu Lepistoe. Szwajcar też był jednak u szczytu możliwości, a do tego używał rewolucyjnych wiązań do nart, które pozwalały mu odlatywać rywalom. W Whistler Olympic Park "Orzeł z Wisły" dwukrotnie tylko jemu nie był w stanie sprostać.

Piękne pożegnanie ze skokami

Ze skokami pożegnał się w 2011 roku, będąc na szczycie, tak jak zawsze o tym marzył. W swoim ukochanym Holmenkollen zdobył brąz mistrzostw świata i ogłosił, że to jego ostatni sezon. Szaranowicz w czasie telewizyjnej transmisji zapewnił mu pożegnanie godne mistrza, podkreślające jego wielowymiarowy fenomen - sportowy, socjologiczny, społeczny. Łamiącym się głosem mówił, o życiu zastępczym, jakim kariera Małysza była dla zwykłych ludzi. Potem były jeszcze ostatnie zawody w Planicy, gdy wielu skoczków w hołdzie dla polskiego mistrza skakało z charakterystycznym dla niego wąsikiem. Wspaniały ostatni lot na 216 metrów i trzecie miejsce, przy zwycięstwie godnego następcy Kamila Stocha.

Za pieniądze zarobione dzięki zwycięstwu w Oslo w 1996 roku Małysz kupił w Niemczech volkswagena golfa trójkę. Używanego, "bitego". Kiedy kończył karierę, mógł kupić takie auto, jakie sobie wymarzył. A on wymarzył sobie terenową rajdówkę. Potrzeba nowych wyzwań kazała mu jechać do Ameryki Południowej na morderczy Rajd Dakar. W pierwszym starcie dojechał do mety, a to nie lada wyczyn. W kolejnych spisywał się coraz lepiej, w 2014 roku zajął znakomite 13. miejsce.

Cóż za metamorfoza!

Do świata skoków narciarskich Małysz wrócił w 2016 roku, gdy został dyrektorem-koordynatorem Polskiego Związku Narciarskiego ds. skoków i kombinacji norweskiej. Nie jest jednak dyrektorem zza biurka. Jest w sztabie polskiej kadry skoczków, jeździ z nią na najważniejsze imprezy i pomaga jak może. Sprawdza się świetnie, także w roli oficera prasowego - tę rolę pełnił w czasie tegorocznych mistrzostw świata w Lahti, a dziennikarze nie mogli się go nachwalić. Ci starsi podkreślali, że w porównaniu z początkiem swojej wielkiej kariery medialnie zmienił się nie do poznania.

Jeśli chodzi o kontakty z mediami metamorfoza Małysza jest wręcz niewiarygodna. Z małomównego, zawstydzonego chłopaka, który przed dziennikarzami chował się w szafie, albo między sklepowymi półkami, nic już nie zostało. Teraz to wygadany pan dyrektor, który jest skarbnicą wiedzy o skokach i chętnie się tą wiedzą dzieli. Z dziennikarzami rozmawia z wielką swobodą, ale na swoich warunkach. Ściąga na siebie ich uwagę, dzięki czemu Stoch, Maciej Kot czy Piotr Żyła mogą spokojnie koncentrować się na swoich zadaniach.

W wieku 40 lat Adam Małysz to człowiek-instytucja. O jego niesamowitych sukcesach wciąż dobrze się pamięta, mimo upływu lat wciąż obok Roberta Lewandowskiego jest najbardziej rozpoznawalnym sportowcem. Jego następcy widzą w nim wielki autorytet i darzą ogromnym szacunkiem, respektem Małysz cieszy się również za granicą - w Norwegii, Niemczech, Austrii czy Japonii kłaniają mu się w pas, a jego nazwisko otwiera wiele drzwi. Skuteczny rajdowiec, który w pustynnym południowoamerykańskim piekle radził sobie prawie tak dobrze, jak na zaśnieżonych skoczniach. Świetny PR-owiec samouk, pracowity i zdeterminowany działacz. Jesteśmy przekonani, że pisząc podobny tekst z okazji 50. urodzin Małysza, do długiej listy jego zasług dodamy jeszcze kilka punktów.

Źródło artykułu: