Polskie skoki narciarskie na dnie. Z wielkich sukcesów, jakie święciliśmy w ostatnich latach za sprawą Kamila Stocha, Dawida Kubackiego czy Piotra Żyły zostały już tylko zgliszcza. Kolejne starty Polaków w Pucharze Świata przynoszą kibicom następne rozczarowania, a oliwy do ognia dokładają jeszcze działacze - w tym przypadku Alexander Stoeckl, były już dyrektor sportowy PZN.
Austriak zachował się jak dziecko w piaskownicy. Coś nie poszło po jego myśli, więc poszedł poskarżyć się norweskim mediom, z którymi był związany przez lata pracy w tamtym kraju, i to za ich pośrednictwem poinformował, że opuszcza tonący okręt.
Adam Małysz, prezes związku, miał przecież prawo negatywnie ocenić pracę swojego podwładnego. Rzeczywiście mógł nie robić tego najpierw w mediach, ale rezygnowanie z pracy tylko dlatego, że prezes powiedział kilka gorzkich słów o jego pracy, to mało profesjonalne ze strony Stoeckla.
ZOBACZ WIDEO: Artur Siódmiak przyszedł do poprawczaka. Straszne, jak zareagował jeden z chłopców
A efektów jego pracy nie było żadnych. Miał swoim doświadczeniem wspomóc Thomasa Thurnbichlera. Młody Austriak drugi sezon z rzędu ma kłopoty z wypracowaniem wysokiej formy u swoich skoczków. Wygląda jak dziecko we mgle. Gubi się w swoich decyzjach. Jaką miał pomoc ze strony Stoeckla? Niewielką, a przynajmniej nie było jej widać w formie polskich skoczków, którzy raz skaczą lepiej, raz gorzej, ale żadnej stabilności nie widać.
Czy Stoeckl, ze swoją bogatą karierą trenerską, przez tych kilka miesięcy pracy w Polsce przekazał dużo swojego doświadczania i wiedzy polskim trenerom? Nie. Sami szkoleniowcy wielokrotnie skarżyli się, że rozmów/warsztatów z Austriakiem było stanowczo za mało.
W związku z tym odejście Stoeckla, biorąc pod uwagę jego dotychczasowe efekty pracy w Polsce, nie jest wielką stratą. Styl, w jakim się to odbyło jest jednak tragiczny i na pewno nie pomoże polskiej kadrze w końcówce sezonu. Nawet jeśli Austriak, po słowach Małysza, miał dość pracy w Polsce, mógł zostać do końca sezonu, rozwiązać umowę z klasą i pozwolić skoczkom w spokoju przygotować się do mistrzostw świata. Nie zrobił tego i szczerze nie spodziewałem się takiego zachowania po tak doświadczonym szkoleniowcu.
A co do mistrzostw świata, nie miejmy już żadnych nadziei, że zakończą się one dla Polaków sukcesem. Nasza największa nadzieja na medal, Paweł Wąsek, nie jest już tym samym skoczkiem co jeszcze miesiąc temu. Skacze coraz słabiej, częściej jest już w drugiej dziesiątce niż wśród najlepszych i winę ponosi za to sztab szkoleniowy.
Nie potrafię zrozumieć i wytłumaczyć po co Wąsek startuje w Japonii. Ostatnie tygodnie w jego wykonaniu nie były idealne, więc zamiast kolejnych podróży po świecie przydałby mu się odpoczynek i spokojne treningi. Zamiast tego pojechał na kapryśną skocznię, gdzie ciężko o jakiekolwiek poprawki, a bardziej walczy się z wiatrem. W sobotę w Sapporo zajął 19. miejsce i jego walka o podium jeszcze miesiąc temu, to teraz już tylko wspomnienie.
Polskie skoki to obraz nędzy i rozpaczy nie tylko w elicie. W ostatnich dniach dobitnie przekonaliśmy się też, że na kolejne sukcesy w tej dyscyplinie możemy poczekać wiele lat. Juniorzy skompromitowali się bowiem w Lake Placid na mistrzostwach świata w swojej kategorii. Z USA nie przywiozą żadnego medalu. W konkursie drużynowym zajęli dopiero 5. miejsce, a przegrali nawet z Amerykanami, skoczkami z kraju, gdzie niewielu interesuje się skoki narciarskimi a zaangażowanie środków finansowych jest niewspółmierne do tego w Polsce.
Za dwa tygodnie mistrzostwa świata seniorów i wszystko wskazuje na to, że dla Polaków bardziej będą przypominały stypę niż wesele. Nadziei na sukces nie ma żadnych.
Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty