Niesamowita historia gwiazdy ZAKSY. To mogło skończyć się zupełnie inaczej

WP SportoweFakty / Tomasz Kudala / Na zdjęciu: Łukasz Kaczmarek
WP SportoweFakty / Tomasz Kudala / Na zdjęciu: Łukasz Kaczmarek

- Jeszcze półtora roku temu leżałem w szpitalu i bałem się, że będę musiał na dobre zrezygnować z zawodowej gry w siatkówkę. Teraz nic mi nie dolega, cieszę się grą. I zagram w finale Ligi Mistrzów - mówi Łukasz Kaczmarek z ZAKSY Kędzierzyn-Koźle.

[b]

Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Grałeś kiedyś w tak emocjonującym meczu, jak ten pomiędzy ZAKSĄ a Zenitem Kazań?[/b]

Łukasz Kaczmarek, atakujący Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle: Ze wszystkich meczów, w których miałem okazję występować, ten był najbardziej emocjonujący. Było meczycho! Wielki rollecoaster, dużo zwrotów akcji. Pierwszy set bardzo słaby w naszym wykonaniu, dwa kolejne super. Potem mieliśmy sporo okazji, żeby zakończyć spotkanie, piłki meczowe. Nie udało się, ale udało się w tym najważniejszym momencie, w "złotym secie".

Bardzo przeżywałeś to, co dzieje się na boisku, ekspresyjnie okazywałeś radość. To twój sposób, żeby napędzić siebie i kolegów?

Jasne. Generalnie cała nasza drużyna charakteryzuje się tym, że chętnie pokazuje swoją radość. Kiedy przeciwnik widzi tak zachowującego się przeciwnika, nie jest to dla niego nic fajnego.

ZOBACZ WIDEO: Emocjonalna analiza trenera Jacka Pasińskiego. "Cieszyć się czy płakać? Cieszyć się!"

W starciu z Zenitem Earvin N'Gapeth próbował utrudnić wam skoncentrowanie się na swojej grze w trochę inny sposób. Prowokował, głęboko spoglądał wam w oczy po swoich udanych zagraniach. Ale nie daliście się "zagotować".

Gra Earvina tym się charakteryzuje, że szuka kontaktu z przeciwnikiem. Robił to, kiedy Zenitowi nie szło. Szukał zaczepki, żeby nakręcić siebie i drużynę. Robiłem wszystko, żeby nie dać się sprowokować i nie odpowiedzieć na te zachowania. Dobrze wiem, że jeśli dasz takiemu graczowi jak N'Gapeth to, czego chce, jeśli pozwolisz mu się nakręcić, nie wyjdzie ci to na dobre. Earvin i tak rozgrywał niesamowite zawody, ale pewnie grałby jeszcze lepiej. Dlatego nie szukaliśmy z nim kontaktu wzrokowego, nie reagowaliśmy na wszelkie próby kontaktu przez siatkę.

Co się czuje, kiedy taki magik jak N'Gapeth po swojej udanej akcji patrzy ci w oczy?

Nic. Przynajmniej tak było w moim przypadku, bo skupiałem się na meczu, a nie na indywidualnym pojedynku z Earvinem, bo nie na tym mi zależało. Nie zwracałem na to uwagi i nie dałem się wciągnąć w tę grę.

A co się czuje po ostatniej piłce, kiedy po tak zaciętym dwumeczu wygrywasz złotego seta i awansujesz do finału Ligi Mistrzów?

Trudno opisać tę radość, te emocje, jakie nam towarzyszyły. Mieliśmy tyle piłek meczowych, niesamowicie dużo. W czwartym secie, w tie-breaku, było mnóstwo okazji na zakończenie spotkania. Najważniejsze, że w końcu Olek Śliwka zdobył punkt na wagę awansu do finału. A przebieg meczu sprawia, że ten awans smakuje jeszcze lepiej.

Cichym bohaterem dwumeczu z Zenitem, choć słowo cichy w tym wypadku nie pasuje, był wasz fizjoterapeuta Paweł Brandt, który przez jedenaście setów niestrudzenie krzyczał na całą halę "Łykamy to, jedziemy dalej". Wyjaśnisz, o co chodzi z tym okrzykiem?

Po naszych występach w Lidze Mistrzów wszyscy zapamiętają Pawła. Kibiców niestety nie ma, więc słychać głównie jego. Paweł jest bez wątpienia objawieniem tego sezonu w naszej drużynie. Wkłada niesamowite serducho we wspieranie nas. A o co chodzi z okrzykiem? Tak to sobie wymyślił. Łykamy, czyli przyjmujemy zagrywkę, robimy przejście i robimy dalej.

Co powiedział wam trener Nikola Grbić tuż po wygranym dwumeczu z Zenitem?

Był niesamowicie szczęśliwy, tak jak i my. Pogratulował nam, cieszył się, że pojedzie na finał do Werony. W przeszłości przez kilka sezonów prowadził zespół z tego miasta.

W waszej szatni na pewno nie było spokojnie.

Niesamowita radość, emocje długo w nas buzowały. Wszyscy byli w lekkim szoku. Obejrzeliśmy drugi półfinał, mecz Perugii z Trentino, żeby zobaczyć, z kim zagramy w finale. Wypiliśmy też po piwku, zasłużyliśmy sobie na nie. Dopiero dzień po spotkaniu zaczęliśmy z większym spokojem analizować to, co się stało. Jak już się przespaliśmy z tym awansem, rozmawiałem z naszym drugim trenerem Michałem Chadałą. Śmialiśmy się, że to był najbardziej emocjonujący mecz w polskiej siatkówce klubowej, a na kolejne takie spotkanie poczekamy bardzo długo. Te sześć setów zapisze się w historii.

W Weronie zagracie z Trentino, choć pewnie wolelibyście spotkać się z Perugią. Z Vitalem Heynenem, Wilfredo Leonem, Maciejem Muzajem.

Wiadomo, że kibicowaliśmy naszym. Ale to nie oni awansowali. Trentino było w tamtym dwumeczu lepszą drużyną, Perugii zostaje walka we włoskiej lidze.

Finał ZAKSA - Perugia mógłby być etapem walki o miejsce w kadrze na igrzyska w Tokio pomiędzy tobą a Muzajem. Myślisz już czasem o swoich szansach na wyjazd do Japonii?

Nie, póki co skupiam się tylko i wyłącznie na rozgrywkach klubowych. Zdobyliśmy dwa tytuły, dwa kolejne mamy do podniesienia. I one są teraz moim priorytetem. Na myślenie o reprezentacji przyjdzie jeszcze czas.

Czujesz, że dzięki temu jak dobrze wygląda ZAKSA, i jak dobrze ty wyglądasz w tym zespole, zwiększasz swoje szanse na olimpijską dwunastkę?

O tym czy pojadę ja, czy inni atakujący, zdecyduje tylko i wyłącznie trener Heynen. Ja przede wszystkim cieszę się, że wróciłem po problemach ze zdrowiem, które miałem w poprzednim sezonie, że nic mi nie dolega i mogę cieszyć się grą.

No właśnie, grasz teraz najlepszą siatkówkę w życiu, wystąpisz w finale Ligi Mistrzów, a jeszcze półtora roku temu groziło ci nawet zakończenie kariery.

Tak było. Wtedy leżałem w szpitalu i bałem się, że będę musiał na dobre zrezygnować z zawodowej gry w siatkówkę. Zaczęło się od zachorowania na grypę. Miałem kilka dni przerwy od treningów, potem wróciłem, miałem badania, które wyszły ok. Jednak przez mecze, treningi, przez duży wysiłek, pojawiły się powikłania pogrypowe. W szpitalu wykonano rezonans serca i wykryto u mnie zapalenie mięśnia sercowego. Przez trzy miesiące nie mogłem robić zupełnie nic. Tylko i wyłącznie odpoczywać, żeby mięsień się wyleczył. Na szczęście chorobę wykryto u mnie na wczesnym etapie, a im dłużej się ona rozwija, tym gorsze skutki dla organizmu. Dzięki temu po tych trzech miesiącach odpoczynku mogłem wrócić do gry.

Jak ci szło nicnierobienie?

To były dla mnie trudne chwile. Całe moje życie jest związane ze sportem, nie potrafię usiedzieć na tyłku. A tutaj nie mogłem robić nic, zero aktywności sportowej. Dobrą stroną było to, że w tamtym czasie zobaczyłem, że wielu ludzi mnie wspiera. I przede wszystkim, że wspiera mnie mój klub. ZAKSA wykazała się niesamowitym profesjonalizmem. Bardzo się o mnie troszczyła w tym trudny czasie.

Teraz po chorobie nie ma już śladu?

Nie ma. Przechodząc koronawirusa bardzo się obawiałem, że będą kłopoty, bo słyszałem, że zapalenie mięśnia sercowego jest częstym powikłaniem. Na szczęście kłopotów nie było. Po przejściu COVID-19 miałem szereg badań, które wykazały, że wszystko jest w porządku.

Może po meczu z Zenitem powinieneś się jeszcze raz zbadać? Dla serc kibiców to spotkanie było ogromnie wyczerpujące. Dla was pewnie też.

Dla nas na boisku emocje są inne, niż te, które przeżywają kibice przed telewizorami. W poprzednim sezonie wiele meczów ZAKSY oglądałem w telewizji i wiem, że wtedy człowiek przeżywa dużo bardziej, niż grając. Nie wyobrażam sobie, co przeżywali fani, ale z kim nie rozmawiam, to słyszę, że w czasie tych sześciu setów przeszedł trzy zawały.

Mówiliśmy o tym, że grasz najlepszą siatkówkę w życiu, ale pewnie nie byłoby cię tu, gdzie jesteś, gdyby nie Gheorghe Cretu. To on w 2015 roku wyciągnął się z Victorii Wałbrzych i w Cuprum Lubin przestawił z przyjęcia na atak.

Ta zmiana była przełomowym momentem mojej kariery. A z trenerem Cretu do dziś mam dobry kontakt. Do dziś często z Giannim rozmawiamy. Po meczach trener do mnie pisze, gratuluje udanych występów. Po wygranej z Zenitem też napisał, cieszył się razem ze mną. Jestem mu niesamowicie wdzięczny za to, co dla mnie zrobił, jak dużo uwagi mi poświęcił. Dzięki niemu mogę teraz odnosić takie sukcesy, jakie odnoszę.

I dobrze się sprawdzasz w kluczowych momentach ważnych spotkań. Rozmawiałem niedawno z Magdaleną Stysiak, która powiedziała mi, że najlepiej czuje się wtedy, kiedy idzie na zagrywkę w tie-breaku przy stanie 13:13. Ty masz tak samo?

Jasne, że tak! Po tym się poznaje klasę sportowca, po to się trenuje, żeby przeżywać takie chwile i grać najlepszą siatkówkę wtedy, kiedy to najistotniejsze. Bardzo się cieszę z tego, w jakim miejscu jestem. Dziękuję za to całemu zespołowi. Uważam, że jesteśmy wielką drużyną, a trener Nikola Grbić jest wielkim trenerem. To jak wyglądam, w jakiej jestem dyspozycji, to w ogromnym stopniu jego zasługa. Trener ufa mi od samego początku, wierzy w moje umiejętności. Praca z kimś takim, świetnym trenerem, a wcześniej wybitnym zawodnikiem, mistrzem olimpijskim, to sama przyjemność.

Co wyróżnia trenera Grbicia?

Wielki spokój. Jest też doskonałym psychologiem i ma niesamowite doświadczenie. Ogromne doświadczenie boiskowe, i to na najwyższym poziomie. Uwagi, które nam przekazuje, bardzo często się sprawdzają. Widać, że zagrał w swoim życiu niejeden finał.

Wracając jeszcze do tych kluczowych momentów meczów - jakie to było uczucie zrobić asa na Osmanym Juantorenie w złotym secie dwumeczu z Cucine Lube Civitanova?

Na pewno niesamowite. W wywiadach wspominałem już o historii sprzed 11 lat, kiedy Trentino, w którym grał wtedy Juantorena, przyjechało do Łodzi na Final Four Ligi Mistrzów. Później to Final Four wygrało, a on został MVP turnieju. Jako młody chłopak oglądałem jego treningi w Atlas Arenie, ale nie było szansy, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie albo wziąć autograf. No więc Juantorena na pamiątkę rzucił nam swojego tejpa. Złapałem go i trzymałem w bursie przez pół roku. A teraz miałem okazję skończyć ćwierćfinał Ligi Mistrzów asem na zawodniku, który był dla mnie wzorem.

Sam powiedziałeś: jesteśmy wielką drużyną. Eksperci uważają, że kluczem do waszej świetnej gry w tym sezonie jest atmosfera, że wy po prostu bardzo się lubicie.

To prawda. Zgadzam się, że to klucz do sukcesu. Atmosfera poza boiskiem jest wśród nas jeszcze lepsza, niż na boisku. Nie ma zgrzytów, szanujemy się, lubimy razem spędzać czas poza treningami. Świetnie się dobraliśmy.

Poza siatkówką lubisz jeszcze wiele innych sportów, między innymi skoki narciarskie. Słyszałem, że zdarza się wam oglądać konkursy w szatni. Wiem to od Yacine'a Louatiego, któremu powiedział to jego rodak, a twój klubowy kolega Ben Toniutti.

Rzeczywiście, jesteśmy z Olkiem Śliwką wielkimi fanami skoków narciarskich. Na wyjazdach mieszkamy razem w pokoju i oglądamy prawie wszystkie transmisje z zawodów, kibicujemy naszym. A Ben się z nas śmieje, bo dla niego to zabawna dyscyplina sportu. Ale na pewno dlatego, że Francuzi nie mają dobrych skoczków!

W twoim przypadku zamiłowanie do skoków to efekt sukcesów Adama Małysza?

Tak. Jako chodziłem do podstawówki, śledziłem wszystkie zawody z jego udziałem. Wstawałem nawet w środku nocy, żeby oglądać konkursy w Sapporo. Na konkursie Pucharu Świata nigdy jeszcze nie byłem, one zazwyczaj odbywają się w weekend, kiedy gramy mecze. Na pewno jest to jednak jedna z rzeczy, którą będę chciał zrobić w najbliższej przyszłości. Pojechać na jakiś konkurs i obejrzeć go na żywo, spod skoczni.

Rozumiem, że finał sezonu 2020/2021 będziesz oglądał?

Na pewno. Z nadzieją na świetne występy polskich zawodników i rekordowe loty.

*Łukasz Kaczmarek to jeden z kluczowych zawodników Grupy Azoty ZAKSY Kędzierzyn-Koźle, która rewelacyjnie spisuje się w tym sezonie Ligi Mistrzów siatkarzy. W ćwierćfinale mistrzowie Polski wyeliminowali włoskiego giganta, Cucine Lube Civitanova. W półfinale, po emocjonującym dwumeczu, w którym do wyłonienia zwycięzcy potrzeba było aż 11 setów, kędzierzynianie pokonali najlepszy rosyjski zespół Zenit Kazań. W meczu finałowym, 1 maja w Weronie, ZAKSA zagra z włoskim Itasem Trentino.

Czytaj także:
PlusLiga: PGE Skra po raz drugi. Asseco Resovia stłamszona w ćwierćfinale
PlusLiga: VERVA Warszawa Orlen Paliwa odparła napór Trefla Gdańsk. O awansie zadecyduje trzeci mecz!

Komentarze (0)