Leniwy poranek w Mexico City, 29 października 1974 roku. Dzień wcześniej skończyły się siatkarskie mistrzostwa świata. Polska drużyna, zdobywca złotego medalu, wsiada do autokaru, by pokonać drogę z hotelu na lotnisko. Jedni ładują bagaże, inni, zmęczeni trudami turnieju i ostatniej bardzo długiej nocy, siedzą już na swoich miejscach.
Nagle z głównego wejścia wybiega jakiś człowiek, wymachuje kawałkiem papieru. Przy pojeździe przyjmuje go kierownik drużyny Benedykt Menel. Mężczyzna, kierownik hotelu, pokazuje mu długi jak rolka papieru toaletowego zwitek. Próbuje powiedzieć, że to rachunek za imprezę, którą po ostatnim meczu urządzili sobie polscy siatkarze. Zaniepokojony kwotą na samym dole rachunku Menel przez chwilę drapie się w głowę i mówi: - To nieporozumienie. Moi chłopcy piją tylko mleko! Następnie wsiada do autokaru i zamyka zdumionemu hotelarzowi drzwi przed nosem.
Jeżeli polscy zawodnicy kilka godzin przed opisaną sytuacją pili mleko, to jedynie w drinkach z malibu. Mistrzostwo świata świętowali hucznie. Wygonili z baru barmana, zabrali rewolwery uzbrojonym muzykom, do zabawy wciągnęli opiekujących się nimi policjantów, a w drodze na bazar po sombrera zatrzymali ruch na ośmiopasmowej autostradzie. Najlepsza drużyna na świecie bawiła się z równie wielką fantazją, z jaką grała na boisku.
Przez ciernie do gwiazd
Droga, która w przypływie euforii zaprowadziła polskich siatkarzy na ruchliwą autostradę 8-milionowego miasta, miała swój początek półtora roku wcześniej w jednej z ponurych sal warszawskiej siedziby Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Zarząd federacji minimalną liczbą głosów zdecydował o powierzeniu kadry Hubertowi Jerzemu Wagnerowi, do niedawna jeszcze zawodnikowi. Pyszałkowi bez doświadczenia, za to z wybujałym ego. Ale też, jak się okazało, fachowcowi z najwyższej półki, który pod wieloma względami wyprzedził swoje czasy.
ZOBACZ WIDEO Dawid Konarski: Zagrywką możemy robić jeszcze więcej krzywdy
Wagner już na pierwszym zgrupowaniu zapowiedział zawodnikom, że nie obchodzi go, co ci o nim myślą, ale mają go uważnie słuchać i święcie wierzyć, że ma rację. Siatkarze zaakceptowali jego warunki i zostali zagonieni do ciężkiej harówki. Ich bazą stało się Zakopane. Mordercze treningi na dużej wysokości, m.in. legendarne już bieganie po górach z dodatkowym obciążeniem, miały przyzwyczaić ich do warunków panujących w Meksyku (samo Mexico City leży 2250 metrów n.p.m.) i wielogodzinnej walki na boisku. Wagner nie uznawał żadnych wymówek. Cokolwiek by się nie działo, każdy musiał zrobić swoje.
- Któregoś dnia graliśmy pięciosetowy sparing między sobą. Chcieliśmy z Włodkiem Stefańskim wyjechać wcześniej, bo on miał w Mielcu zdawać jakieś egzaminy - wspomina Mirosław Rybaczewski. Wagner mówi: Nie ma problemu, to co jest zaplanowane na jutro, zrobicie po sparingu. Rozstawił płotki, zrobiliśmy 250 skoków z dziesięciokilowym pasem i pojechaliśmy.
Poza Zakopanem nasi reprezentanci przygotowywali się do turnieju także w Font Romeu, kurorcie sportowym położonym we francuskich Pirenejach. Biegali tam tą samą trasą, co Bronisław Malinowski, wybitny specjalista w biegu na 3000 metrów z przeszkodami.
Od czasu do czasu trener zgadzał się, by po ciężkiej pracy trochę się wyluzowali.
- Jak siedzieliśmy w tej Francji przez miesiąc w takich betonowych bunkrach i trenowaliśmy po sześć godzin dziennie, to przychodził taki moment, że jeden drugiego prosił na stołówce o cukier, a tamten nie chciał mu podać. Wagner wiedział, jak to jest, bo sam był zawodnikiem, i dlatego sam zabierał nas na różne wycieczki. O wszystkich imprezkach też wiedział. Mówił: Jeśli wypijecie po dwie lampki wina, nie ma porannego treningu. Jeśli więcej - będzie trening o 7 rano. I zwykle kończyło się tak, że trenowaliśmy, a do tego on specjalnie kazał nam robić fikołki. My o tym jednak wiedzieliśmy i przyjęliśmy te zasady - opowiada Ryszard Bosek, bliski przyjaciel ówczesnego selekcjonera.
Co do wycieczek - niektóre pomysły Wagnera były bardzo nietypowe, jeśli nie szalone. Pewnego dnia postanowił, że jego siatkarze nauczą się jeździć na nartach i wysłał ich na Kasprowy Wierch. - Kazał nam wszystkim założyć ortaliony z napisem "Polska". Jak nas ludzie w nich zobaczyli, mówili: "Ooo, ci to dopiero pójdą". No i poszliśmy. Mi się narty odpięły i pojechały na dół beze mnie - mówi Rybaczewski. - Włodek Sadalski fiknął kozła i już dalej nie jeździł. Ja się tak wywaliłem, że to cud, że żyję - dodaje Bosek. - Gdyby na stoku nie było siatki ochronnej, pojechałbym chyba aż do Czech, na piwo - śmieje się Marek Karbarz.
Talia samych asów
Na szczęście wszyscy zawodnicy przetrwali narciarską fanaberię trenera i w komplecie pojechali do Cachadzore. Uzdrowisko w armeńskich górach było ich ostatnim przystankiem przed podróżą do Meksyku. Jego nazwa w miejscowym języku oznacza "wąwóz kwiatów", ale Polakom kojarzyło się wtedy raczej z gryzieniem trawy. Na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów trenowali do utraty tchu, a mieszkali w spartańskich warunkach. Humory poprawiało im kino, w którym amerykańscy kowboje krzyczeli po rosyjsku "ruki w wierch", i coraz większa świadomość własnej siły.
- Graliśmy tam mecze sparingowe ze Związkiem Radzieckim i Czechami, a to były wtedy ekipy ze ścisłej światowej czołówki. I nieważne, czy graliśmy pierwszą, czy drugą szóstką - wygrywaliśmy wszystko. Wtedy poczuliśmy, że na mistrzostwach nie będzie na nas mocnych, bo tylko te zespoły były w stanie grać tak szybko i kombinacyjnie, jak my - mówi Stanisław Gościniak, jeden z jej najważniejszych zawodników.
Gościniak był rozgrywającym, który potrafił oszukać każdy blok, siatkarskim magikiem o bajecznej technice i genialnym obrońcą, z powodu swojej niebywałej sprawności nazywanym czasem "gliną". Miał tak dobry refleks, że we Wrocławiu proponowano mu grę na bramce w zespole piłki ręcznej. Takich asów Wagner zabrał do Meksyku więcej. Na boisku i poza nim liderem był Edward Skorek, specjalista od ataków ze środka. Ryszard Bosek przyjmował zagrywkę najlepiej na świecie, koledzy żartowali, że uciekali do linii bocznej, a "Bubu" całe boisko brał na siebie. Nie skakał wysoko w ataku, ale świetnie potrafił obijać ręce rywali. Wagner nazywał go potem najprzydatniejszym graczem w swojej ekipie. Zbigniew Zarzycki uchodził za najlepszego zmianowego, był jak dynamit i wchodził wtedy, kiedy w zespole za mało się działo. A kiedy działo się za dużo, w odwodzie był spokojny i niezawodny Karbarz. Rybaczewski miał mecze, w których grał w ataku jak taran, a przyjmował prawie tak dobrze jak Bosek. Do tego robił atmosferę w drużynie.
Najlepszy w drużynie był jednak jej najmłodszy członek - Tomasz Wójtowicz. Do zespołu trafił jeszcze jako 19-letni junior, tuż po objęciu kadry przez Wagnera. Mistrzostwa w Meksyku miały być jego pierwszą tak wielką imprezą. Zamiast opisywać, jak wielkim był graczem, oddajemy głos Boskowi: - W każdej kuchni są pomocnicy kucharza i kucharz. Myśmy byli tymi pomocnikami, a kucharzem Tomek. Miał naturalny dar do wszystkiego plus zupełnie wyjątkową odporność nerwową. Dobrze przyjmował, fantastycznie atakował, blokował jeszcze lepiej, a jak ktoś zablokował jego, to kolejną piłkę uderzał jeszcze mocniej. Gdyby w tamtych latach sztuczna inteligencja miała stworzyć siatkarza idealnego, stworzyłaby jego. Ani wcześniej, ani później nie widziałem nikogo, kto byłby tak dobry.
O tym, jakim zjawiskiem jest Wójtowicz, siatkarski świat miał przekonać się po raz pierwszy właśnie w Meksyku.
W innym świecie
Polacy przylecieli do Mexico City 8 października. Choć większość z nich miała już za sobą sporo zagranicznych wyjazdów, miasto-moloch zrobiło na nich duże wrażenie. Na kilka tygodni przenieśli się do innej rzeczywistości. Na ulicach codziennie słychać było odgłosy strzelaniny. Autobus, którym wożono Polaków, miał policyjną obstawę. Dwóch uzbrojonych w colty motocyklistów jechało z przodu i torowało drogę na potwornie zakorkowanych ulicach, nieraz kopniakami motywując innych kierowców do zrobienia miejsca. Dwóch innych funkcjonariuszy z karabinami zajmowało miejsce w środku pojazdu. W obawie przed namierzeniem i uprowadzeniem drogocennych gości z zagranicy kierowca nigdy nie wybierał dwa razy tej samej drogi. A gdy drużyna opuszczała swój hotel, zawsze miała opiekuna, który dyskretnie pilnował siatkarzy i ich trenerów.
Mimo takich środków zaradczych nie udało się utrzymać Polaków z dala od kłopotów. - Pamiętam, że było niebezpiecznie, kiedy pojechaliśmy zobaczyć slumsy pod miastem, w których mieszka kilka milionów ludzi. Dali nam obstawę, ale przeszliśmy ze sto metrów i policjanci nas zawrócili. Wyczuli, co się święci i uznali, że ryzyko jest zbyt duże. Ja im się nie dziwię, mogliśmy tam dostać w łeb. Przyjechała wycieczka wielkich koni oglądać biedę, miejscowi mieli prawo się wkurzyć - opowiada Bosek. Jego wspomnienie to jednak nic przy tym, co spotkało w czasie turnieju trenera polskiej reprezentacji. O tym jednak później.
Przed turniejem Wagner mówił, że celem jego zespołu jest medal, jednak w kraju traktowano te zapowiedzi z przymrużeniem oka. Wszyscy spodziewali się, że będzie jak zawsze - Polacy zagrają kilka dobrych spotkań, pokażą ładną grę, ale do domu wrócą z pustymi rękami. Nie było jak zawsze.
Nie umieli przegrać
Pierwsze trzy spotkania Biało-Czerwoni rozegrali w oddalonej od Meksyku o 60 kilometrów Toluce. Na rozgrzewkę bez najmniejszych problemów ograli Egipt 3:0 (15:3, 15:6, 15:5). Z USA było trochę nerwów, ale skończyło się 3:1 (15:10, 13:15, 15:10, 15:6), tak jak dzień później z ZSRR (15:9, 6:15, 15:6, 15:11). Po powrocie do Meksyku na drugą fazę nasz zespół nie zwalniał tempa. Broniącą tytułu mistrza świata drużynę NRD dosłownie rozsmarował po parkiecie (15:4, 15:6, 15:2), do najtrudniejszych nie należało też spotkanie z Belgami (15:9, 15:11, 15:9).
Przed meczem z Meksykiem Polacy byli już pewni gry w sześciozespołowej grupie finałowej. Gospodarze zwietrzyli w tym swoją szansę i próbowali obłaskawić drużynę Wagnera, by ta dała się pokonać i wpuściła meksykańskich siatkarzy do najlepszej szóstki. Zaproponowali okrągłą sumkę w dolarach, korzystny dla naszej ekipy terminarz i oddanie meczu w ostatniej fazie bez walki. Trener powiadomił o ofercie pięciu najstarszych zawodników, ci postawili dodatkowy warunek - gracze z Meksyku mają nie wiedzieć o układzie. Wagner odstawił od składu kilku swoich asów - Wójtowicza, Skorka i Boska. Wtajemniczeni polscy gracze starali się pomagać przeciwnikom, ale widząc ich "wyczyny" bardziej zmobilizowali się młodzi, jak Rybaczewski. Koniec końców przegrać się nie udało - było 3:1 dla nas (15:12, 15:11, 8:15, 17:15).
- Meksykanie chyba o wszystkim wiedzieli, a najgorzej grasz wtedy, jak wiesz, że wygrasz. Poza tym oni zwyczajnie nie umieli grać, byłoby dla nas wstydem, gdybyśmy z nimi przegrali - mówi Bosek. - Ruben Acosta, który był wtedy szefem meksykańskiej federacji, był na nas trochę zły, ale nic nie mógł poradzić. To było tak, jakby mnie ktoś kazał boksować się z Gołotą. Na początku robiliśmy jakieś sztuczki, wpadaliśmy w siatkę i tak dalej, ale żeby to przegrać, musielibyśmy się ośmieszyć.
Po farsie z Meksykiem Polaków czekały już tylko mecze z najlepszymi drużynami na świecie, a stawką każdego z nich było złoto, bo żeby zostać mistrzem świata trzeba było wygrać wszystkie pięć spotkań. Niewiele brakowało, a Biało-Czerwoni rozgrywaliby część z nich bez swojego trenera.
Przed półfinałami i finałem wydarzyła się mrożąca krew w żyłach historia z Wagnerem w roli głównej. Za pośrednictwem Stanisława Poburki, opiekuna kobiecej kadry Meksyku, poznał tamtejszą siatkarkę. Umówił się z nią na randkę i na tejże randce został porwany. Miejscowi gangsterzy wsadzili go do samochodu i wywieźli 20 kilometrów za miasto. Na szczęście nie wiemy, jakie mieli wobec niego plany - kiedy zatrzymali się za potrzebą, a herszt grupy zdejmował marynarkę, Wagner wykorzystał moment ich nieuwagi i pobiegł ile sił w nogach, przy akompaniamencie świszczących mu koło głowy kul. Jako że biegł boso, mocno poranił sobie stopy. Incydent mocno nim wstrząsnął, ale nie skłonił do rezygnacji z poprowadzenia zespołu w ostatnich spotkaniach.
Mecz, czy trening?
W grupie finałowej Polacy już w pierwszym meczu zmierzyli się ze Związkiem Radzieckim. Być może organizatorzy zrobili im trochę na złość za niewywiązanie się z umowy i pokonanie Meksyku, bo Wagner chciał z ZSRR grać ostatnie spotkanie.
Przed meczem trener postanowił zastosować psychologiczną zagrywkę. - Przed rozgrzewką powiedział: "trzeba ich trochę zdenerwować. Bijcie w nich". Uderzyliśmy w nich kilka razy i wciąż pokazywaliśmy "przepraszam, nie wyszło, nie chcieliśmy". Dostawali od tego piany. Zdenerwowali się i na boisko wyszli niepewni - opowiada Rybaczewski. Jednak nawet niepewny radziecki zespół był bardzo groźny i postawił Polakom większy opór, niż w grupie - zwycięstwo przyszło dopiero po pięciosetowej walce (16:14, 9:15, 15:6, 12:15, 15:7). Wynikiem 3:2 zakończył się także mecz z Czechosłowacją (13:15, 14:16, 15:6, 15:10, 15:5).
Kolejny pojedynek, z NRD, to jedno z najdziwniejszych spotkań w historii naszej siatkówki. Rywal, którego nasi siatkarze mogli wyrzucić z turnieju przegrywając z Meksykiem, zmusił ich do dużego wysiłku, ale do jeszcze większego zmusił ich Wagner. Po dwóch gładko wygranych partiach (15:7, 15:9) zaczął wydziwiać. Robił mnóstwo zmian, a tym, którzy schodzili z boiska, wysyłał do bocznej sali na trening.
- W tej sali była taka jakby scena i kotara. I w czasie meczu Wagner postawił na scenie płotki, zakładaliśmy pasy i po dwóch skakaliśmy. Skończyliśmy, wracaliśmy na boisko i przychodziła następna dwójka. Jak dziś o tym mówimy, nikt nie wierzy, że coś takiego wymyślił. Gdyby powiedzieć o tym jakiemuś trenerowi-teoretykowi, powiedziałby, że gadamy bzdury, bo to niemożliwe - dodaje. - Gdyby teraz trener tak zrobił, to pewnie zaraz straciłby pracę - dopowiada Rybaczewski.
Siatkarze z miłującej pokój części Niemiec przez kombinacje Wagnera wyrównali na 2:2 (13:15, 12:15), a zdenerwowany takim obrotem spraw Zarzycki skoczył Wagnerowi do gardła. "Co ty wyprawiasz? Przez ciebie przegramy" - wściekał się. Na piątego seta na boisko wróciła już podstawowa szóstka i Polacy wygrali tę partię do pięciu.
Szła dzieweczka po złoto
W dwóch ostatnich meczach emocji było już mniej. Z Rumunią skończyło się 3:0 (15:4, 15:10, 15:9). Przed starciem z Japonią, wówczas aktualnym mistrzem olimpijskim, na rozgrzewce puszczono Polakom "Szła dzieweczka do laseczka", co bardzo się naszym siatkarzom spodobało. Przy głośnym dopingu sprzyjającej Biało-Czerwonym 17-tysięcznej publiczności drużyna Wagnera pokonała Japończyków 3:1 (13:15, 15:7, 15:11, 17:15) i zdobyła mistrzostwo świata. Kapitan Skorek odebrał z rąk Rubena Acosty okazały puchar, a Gościniak nagrodę dla najlepszego gracza turnieju. Potem zaczęło się świętowanie.
Jednym z jego elementów było zatrzymanie ruchu na autostradzie. Zwiedzający miasto mistrzowie chcieli kupić sombrera i inne pamiątki na jednym z meksykańskich bazarów, ale jako że nie znali miasta, zabrnęli w ślepą i wyjątkowo ruchliwą uliczkę. Bosek: - Idziemy na ten bazar i nagle dochodzimy do autostrady, która ma nie wiadomo ile pasów i nie ma jak przez nią przejść. No więc "Ryba" wyszedł, stanął na środku, zatrzymał cały ruch i przeszliśmy. Nie wiem, czy była w tym jakaś logika, ktoś przecież mógł go nie zauważyć. Ale młodość ma swoje prawa, zwłaszcza kiedy jest się w euforii. Główny bohater akcji dopowiada: Wszyscy się zatrzymali, kierowcy trąbili, ale raczej tak życzliwie. Media dużo mówiły o mistrzostwach, więc ludzie wiedzieli, kto idzie. A myśmy stanęli i ich pozdrawiali.
"Dawaj pistolety!"
Po powrocie do hotelu Polacy urządzili huczną imprezę. Z autokaru od razu popędzili do baru. - Barman na początku próbował podliczać, kto, ile i czego wypił, ale później zrezygnował i to my rządziliśmy barem - śmieje się Wójtowicz. - Raczyliśmy się alkoholami z całego świata. Poszliśmy też do nocnego klubu, który znajdował się na samej górze. Tam byli tacy "muchachos", muzycy uzbrojeni w colty, ale Marek Karbarz im te rewolwery pozabierał. Podszedł do jednego i mówi: dawaj kapelusz i pistolety. Oni się zorientowali, że to zabawa, wyrzucili tylko naboje i dali mu swoje rewolwery. A Marek założył sombrero i owinął się pasami z nabojami - wspomina zabawę Bosek.
- Na którymś z pięter był dancing i zawsze grała orkiestra. Potem to już my graliśmy. Jeden na harmoszce, inny na bębnach. Odstąpili nam instrumenty. Zresztą, nie daliśmy im wyjścia - opisuje radość po zdobyciu złotego medalu MŚ Rybaczewski.
Polacy wciągnęli też do zabawy policjantów, którzy towarzyszyli im przez cały turniej, torując drogę dla ich autokaru. - Jeden z nich był mocno zbudowany, reprezentował Meksyku w zapasach na igrzyskach. Drugi był chudziutki, gorzej zniósł trudy imprezy i się na tym swoim ogromnym motocyklu przewrócił. Trochę się poranił, ale pomógł mu nasz lekarz i potem pojechał do domu - relacjonuje Wójtowicz.
Pili tylko mleko
Następnego dnia rano pod autokar odjeżdżających na lotnisko Polaków przybiegł kierownik hotelu, domagając się uregulowania rachunku. A ten opiewał na pokaźną kwotę, legendy mówią o kilku tysiącach dolarów. Wierzyciela przyjął kierownik reprezentacji Benedykt Menel. Spojrzał na rachunek podrapał się w głowę i powiedział, że to pomyłka, bo polscy siatkarze piją tylko mleko. Zamknął drzwi pojazdu przed nosem skonfundowanego Meksykanina i autokar odjechał. A co z długiem? Podobno spłacił go Acosta, przyszły prezes światowej federacji siatkarskiej FIVB.
Z Meksyku Polacy polecieli do Paryża, tam czekał na nich specjalny pociąg z wagonami sypialnymi, w którym kontynuowano zabawę. Złota drużyna wysiadła na Dworcu Gdańskim, pozdrawiając tłumy uradowanych kibiców w sombrerach na głowie. Od tamtej pory siatkarze Wagnera byli w kraju gwiazdami. Na powtórkę ich sukcesu z Mexico City trzeba było czekać aż 40 lat, gdy reprezentacja Polski sięgnęła po mistrzostwo świata w Katowicach.
Przy pisaniu artykułu korzystałem z książki "Kat. Biografia Huberta Wagnera" autorstwa Grzegorza Wagnera i Krzysztofa Mecnera.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)