Prezydent RP wezwał właściciela Polsatu do Belwederu i odkodował finał mistrzostw świata

PAP / Andrzej Grygiel / Bronisław Komorowski (w dolnym rzędzie) fetował razem z siatkarzami mistrzostwo świata w 2014 roku.
PAP / Andrzej Grygiel / Bronisław Komorowski (w dolnym rzędzie) fetował razem z siatkarzami mistrzostwo świata w 2014 roku.

Cztery lata temu oszalała cała Polska! Nie tylko ta sportowa. To było jedno z najważniejszych wydarzeń w historii naszego kraju. Tak ważne, że dyskutowano o nim nawet podczas słynnych już rozmów w restauracji "Sowa & Przyjaciele".

- Uwaga: rondo przy katowickim "Spodku" zablokowane przez tłum 20 tysięcy ludzi. Ruch kołowy w samym centrum stolicy Górnego Śląska został całkowicie wstrzymany - 21 września 2014 roku, groźnie brzmiący komunikat trafił do redakcji w całej Polsce. Demonstracja? Strajk? Marsz? Nie, to Polacy grali w siatkówkę. Grali w finale mistrzostw świata.

- To było niesamowite zaskoczenie, nie byliśmy przygotowani - wspomina Oskar Kaczmarczyk, ówczesny statystyk reprezentacji Polski w siatkówce, obecnie pracujący z fińską kadrą.

- Wyszedłem na antresolę "Spodka" i kiedy zobaczyłem niekończący się tłum dotarło do mnie, że dzieje się naprawdę coś wielkiego. Na moich oczach pisała się historia - dodaje Jakub Bochenek, wysłannik "Sportu" na MŚ 2014 w siatkówce.

"Polacy byli szczęśliwymi ludźmi"

W 2014 roku Polska zorganizowała mistrzostwa świata w siatkówce. Po piłkarskim Euro 2012 to była kolejna wielka impreza sportowa, która zawitała do naszego kraju. Generalnie nie można jej porównywać (pod względem zainteresowania) do piłkarskiego szaleństwa, ale dwa mecze (otwarcia z Serbią i finał z Brazylią) pokazały, że Polacy kochają siatkówkę prawie tak gorąco jak piłkę nożną.

ZOBACZ WIDEO Michał Kubiak: Postępy w zagrywce cieszą najbardziej

Mecz otwarcia (Polska - Serbia) odbył się na Stadionie Narodowym w Warszawie. Blisko 70 tysięcy kibiców, którzy wypełnili szczelnie trybuny tego najbardziej efektownego obiektu sportowego w Polsce, zrobiło wrażenie na całym świecie. - To spotkanie przejdzie do historii światowego sportu - cmokali z zachwytu przedstawiciele Międzynarodowej Federacji Siatkówki (FIVB). - Pokazaliście, że siatkówki nie trzeba zamykać w hali, gdzie na widowni jest dwa, trzy tysiące ludzi.

- Udowodniliśmy, że Polska jest wyjątkowa, że Polacy kochają siatkówkę, kochają sport - mówił ówczesny prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej, Mirosław Przedpełski.

- Niesamowita sprawa - dodawał prezydent RP, Bronisław Komorowski. Ten sam, który kilkanaście dni później miał odegrać ważną rolę przy okazji mundialu. Wcale nie mniejszą niż sami siatkarze.

- Wrzesień 2014 to wyjątkowy czas w Polsce - przypomina Marek Magiera, dziennikarz sportowy Polsatu, który dodatkowo od lat, razem z Grzegorzem Kułagą, prowadzi doping podczas najważniejszych imprez sportowych w naszym kraju. Nie inaczej było podczas opisywanych mistrzostw świata.

- Wtedy wszyscy Polacy, bez wyjątku, byli szczęśliwymi ludźmi - dodaje Magiera.

Fakt. A przecież to nie zdarza się nam zbyt często.

Kiedy polityka miesza się do sportu

Mistrzostwa trwały trzy tygodnie. Polscy siatkarze z meczu na mecz grali coraz lepiej, a największym problem był fakt, że turniej można było obejrzeć tylko na zakodowanej antenie Polsatu. Kibice byli wściekli. - Jak można było do tego dopuścić?! Kto jest temu winny? Żądamy głów! - fala żalu wylewała się z internetu.

Po kilku latach jesteśmy mądrzejsi. Nagrywani na słynnych taśmach prawdy politycy i biznesmeni, w restauracji "Sowa & Przyjaciele", poruszali ten temat. Okazało się, że największe spółki Skarbu Państwa, które miały sponsorować MŚ w siatkówce otrzymały od najwyższych władz państwowych komunikat, że mają nie angażować się w te zawody. Mówił o tym m.in. ówczesny prezes Orlenu Jacek Krawiec w rozmowie z byłym rzecznikiem prasowym rządu - Pawłem Grasiem.

Polsat został więc niejako na lodzie. Telewizja wykupiła wszelkie prawa marketingowe, miała na nich zarobić miliony, a okazało się, że nie ma za bardzo chętnych do sponsoringu. Dlatego zdecydowano o zakodowaniu mundialu, by choć z opłat pay-per-view pokryć część strat.

Kiedy Polacy awansowali do fazy półfinałowej i było już wiadomo, że są o krok od medalu, rozegrają ostatnie dwa mecze, które chciałoby obejrzeć przynajmniej kilkanaście milionów Polaków, doszło do spotkania Prezydenta RP z właścicielem Polsatu. - Apeluję do prezesa Zygmunta Solorza-Żaka, aby umożliwił Polakom obejrzenie jednego z najważniejszych wydarzeń sportowych w historii naszego kraju - publicznie mówił Bronisław Komorowski.

Zaprosił właściciela Polsatu do Belwederu. Po spotkaniu Solorz-Żak potwierdził: "odkodujemy finał MŚ, jeżeli zagrają tam nasi siatkarze".

Kilka godzin później zespół prowadzony przez Stephane'a (lub Stefana jak ktoś woli) Antigę pokonał Niemców i awansował do finału. Finał został odkodowany!

Łzy w oczach dziennikarzy

Polska - Brazylia. Te zespoły awansowały do ostatniego meczu turnieju. Meczu, który został zaplanowany w świątyni nie tylko polskiej, ale i światowej siatkówki - katowickim "Spodku". - Ja już kiedyś to powiedziałem: gdyby to ode mnie zależało, to nasza reprezentacja siatkarzy grałaby oficjalne mecze tylko w "Spodku" - mówi Magiera. - To miejsce jest magiczne dla naszej siatkówki, nie ukrywam, że moje ulubione, jeśli chodzi o pracę, jaką wykonuję na meczach.

"Spodek" - jak zawsze - wypełnił się do ostatniego miejsca. Zgodnie z oficjalnym protokołem w hali pojawiło się 12.528 kibiców. Polsat po kilku dniach poinformował, że przed telewizorami zasiadło 17,2 mln Polaków! Niewyobrażalne liczby. Tym bardziej organizatorzy nie spodziewali się tego, co stało się przez katowickim obiektem. - Skoro Polsat odkodował mecz, to nie przypuszczaliśmy, że przed telebim, który ustawiliśmy przed "Spodkiem", przyjdzie więcej niż tysiąc, może dwa tysiące osób - mówił Przedpełski.

Przyszło około 20 tysięcy. I to mimo prognoz pogody (które się zresztą później sprawdziły) mówiących o możliwych ulewach. Pamiętam, jak z dziennikarzami akredytowanymi na to spotkanie otrzymaliśmy informację, że przed halą dzieje się coś niezwykłego. Wyszliśmy na antresolę, aby rzucić okiem rondo, które sąsiaduje ze "Spodkiem". Naszym oczom ukazał się niezapomniany widok. - Ogromne morze ludzkich głów - cytat z piosenki "Lombardu" pasuje idealnie.

Wielu z dziennikarzy, którzy przecież niejedno w życiu widzieli, miało łzy w oczach.

- Można żałować, że do hali nie weszli wszyscy, którzy chcieli tam być, marzyli o tym, aby na żywo przeżyć finał mistrzostw świata - mówi Magiera.

Czego innego żałuje Kaczmarczyk. - Nie byliśmy na przygotowani na to, że przed Spodkiem pojawi się tylu fanów - wspomina. - Chyba do dziś żałujemy, że nie wyszliśmy do tych kibiców zgromadzonych na rondzie. To był tak szalony moment, wielka radość, która po prostu uciekła spod kontroli. Po prostu zabrakło kogoś z chłodną głową, który powiedziałby: "słuchajcie, chodźcie przed halę, podziękujcie kibicom". Szkoda!

- Pamiętam, że kilka godzin po zakończonym finale, gdy opuszczaliśmy biuro prasowe w "Spodku", w rozmowie z kolegą po fachu stwierdziłem, że nic piękniejszego już w pracy zawodowej nie przeżyję - dodaje Bochenek, który obecnie jest specjalistą ds. komunikacji w GKS-ie Katowice.

"Zasnął na stercie prania"

Polscy siatkarze zostali mistrzami świata. Szaleństwo opanowało cały kraj. - Nawet dziennikarze, którzy na co dzień są powściągliwi w wyrażaniu emocji na meczach kadry, nie wytrzymali: końcówkę meczu z Brazylią oglądali na stojąco, krzyczeli i łapali się za głowę. Ktoś powie mało profesjonalne, ale właśnie te obrazki zapadły najbardziej w pamięć - wspomina Bochenek.

Mecz z Brazylią nadal oczywiście "siedzi" w głowie Kaczmarczyka ("finał był niewyobrażalnym przeżyciem emocjonalnym"). Z całego turnieju mistrzowskiego pamięta też ciężką pracę. - Przez cały turniej, jako sztab szkoleniowy, pracowaliśmy na najwyższych obrotach - mówi. - Prawda była taka, że do własnych pokoi udawaliśmy się w zasadzie tylko "za potrzebą", resztę czasu spędzaliśmy, albo w hali, albo w sali konferencyjnej, gdzie analizowaliśmy naszą grę lub najbliższego przeciwnika. Sala konferencyjna była miejscem centralnym naszej drużyny. Nie tylko, jeżeli chodzi o odprawy i spotkania, ale również fakt, że tam trzymaliśmy pranie. Pracowaliśmy tak intensywnie, że któregoś dnia wchodząc do sali zastałem w niej Roberta Kaźmierczaka, który był tak zmęczony, że zwyczajnie zasnął na tej stercie prania. Śmiechu było wtedy co nie miara, ale dzisiaj patrzę na tę sytuację, jako definicję pracy, którą wykonaliśmy.

- Zdarzyło się, że prowadziłem imprezy sportowe z większym audytorium niż MŚ 2014 - twierdzi Magiera. - Na przykład PŚ w skokach narciarskich w Zakopanem, z udziałem Adama Małysza, czy Strefa Kibica na Placu Defilad podczas piłkarskiego Euro 2012, gdzie zgromadziło się grubo ponad 100 tysięcy kibiców. Jednak mistrzostwa świata z 2014 zajmują wyjątkowe miejsce w moim sercu. Od prawie 20 lat stoję z mikrofonem w halach, gdzie gra reprezentacja. Dlatego tak przeżyłem ten turniej. Niesamowita sprawa.

Nie mamy genu mordercy

Minęły cztery lata. Zdążyliśmy zwolnić Antigę, zatrudnić i wyrzucić Fernando De Giorgiego, zaufać Vitalowi Heynenowi. To właśnie Belg, pracujący oficjalnie z reprezentacją od lutego 2018, będzie prowadził Biało-Czerwonych podczas mundialu 2018, który rozpoczyna się w niedzielę, 9 września.

Mamy problem. Sportowy. Nasza kadra - mimo że nadal jest bardzo wysoko w rankingu FIVB - od 2014 roku praktycznie nie osiągnęła znaczącego sukcesu. Przegrane igrzyska olimpijskie w Rio de Janeiro, wpadki podczas mistrzostw Europy, bardzo nieregularna gra podczas Ligi Światowej (która obecnie nazywa się Ligą Narodów) - to wszystko nie napawa optymizmem przed turniejem w Bułgarii i we Włoszech, gdzie będziemy bronić tytułu mistrzowskiego.

- Jak mistrzowie świata wchodzą na parkiet, to automatycznie ich rywale powinni trząść się ze strachu - przekonuje Zbigniew Zarzycki, mistrz świata z 1974 roku oraz mistrz olimpijski z 1976 roku. - Niestety, po 2014 roku tak nie było. Nasz zespół nie nabrał pewności siebie, oddał kilka turniejów praktycznie bez walki, jego pozycja w światowej hierarchii wcale nie jest przesadnie wysoka.

Zarzycki ma rację. Złota z 2014 roku nie wykorzystaliśmy do zdominowania światowej siatkówki. Nie poszliśmy drogą Brazylijczyków, którzy pod wodzą charyzmatycznego Bernardo Rezende przez kilkanaście lat nie mieli sobie równych podczas najważniejszych turniejów. Nie bali się nikogo i niczego. Kiedy nawet przydarzał im się słabszy występ, pewnością siebie potrafili przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Posiadali gen sportowych morderców. Polacy go nie mają.

Paradoks polega też na tym, że - teoretycznie - mamy mniejsze szanse na wielki sukces, a tym razem wszystkie mecze Polaków będzie można obejrzeć w otwartych kanałach telewizyjnych. Zarówno Polsatu, jak i Telewizji Polskiej. Dzięki temu istnieje realna szansa, aby pobić wynik 17,2 mln widzów z finału MŚ 2014. Muszą jednak w tym pomóc siatkarze. Najlepiej jakby awansowali do wielkiego finału. 30 września, godzina 20:30. Na wszelki wypadek zarezerwujcie sobie w kalendarzu ten termin. Może znowu - wszyscy razem - zablokujemy ruch na jakimś rondzie?



Przeczytaj inne artykuły autora >>

Źródło artykułu: