Już nie uprawiam roślin z XVII wieku - rozmowa z Pawłem Mikołajczakiem z AZS PW

- Pomysły o odpuszczeniu pojawiały się tylko w żartach. Nie wiadomo, komu wyrządzilibyśmy takim zagraniem większą krzywdę: sobie czy klubowi - mówi w rozmowie z portalem SportoweFakty.pl Paweł Mikołajczak, czyli jedno z odkryć PlusLigi ostatnich miesięcy.

Piotr Stosio: W meczu z Lokomotiwem Charków zdobyłeś 27 punktów. Miałeś chyba dzień konia?

Paweł Mikołajczak: Czy ja wiem, na pewno dobrze mi się grało. Co ważne, udanie rozpocząłem spotkanie. Gdy na początku zdobędzie się kilka punktów, potem gra się zdecydowanie lepiej.

Sześć punktów zagrywką robi wrażenie.

- Siedziała mi całkiem nieźle. Zresztą, zauważyłem, że w bieżącym sezonie daję radę w elemencie zagrywki. I to w trudnych, kluczowych momentach spotkania. Pamiętam, gdy grałem w AZS Częstochowa, moje serwisy też były niezłe, ale nie zawsze wtedy, gdy było trzeba.

Zawsze byłeś znany z mocnej, skutecznej zagrywki.

- No tak, ale dopiero teraz dopasowałem do niej odpowiedni timing.

Czy PlusLiga jest aż tak silna? Politechnika nie miała problemów z wygrywaniem z grającymi w lidze rosyjskiej Dynamem Krasnodar i Lokomotiwem Charków.

- Jest mocna i dosyć wyrównana. Fakt faktem, że podzieliła się na grupy, z których drugą wyraźnie zamykają Lotos Gdańsk i AZS Olsztyn, ale trzeba pamiętać, że każdy może pokonać każdego. Nie ma nikogo nie do ogrania. Politechnika dwa razy przegrała ze Skrą Bełchatów dopiero po tie-breakach, AZS Częstochowa wygrała z Resovią. To o czymś świadczy.

Wszystko wskazuje na to, że Skra znowu będzie mistrzem.

- Dobry początek miała ZAKSA, ale potem przeszkodziły jej kontuzje zawodników, którzy nadal nie wrócili do gry. Nie uważam, że Skra może być pewna zdobycia tytułu na sto procent. Gdy zawodnicy Resovii odpalą, też mogą powalczyć o mistrzostwo.

Źródło: azspw.com. Autor: Krystian Redlarski
Źródło: azspw.com. Autor: Krystian Redlarski

Porażką z ZAKSĄ przerwaliście ważną serię ośmiu spotkań z co najmniej jednym zdobytym punktem. Zespół z Kędzierzyna-Koźla nie jest chyba waszym ulubionym rywalem?

- ZAKSA faktycznie nam nie leży. Ponieśliśmy z nią dwie porażki, obie po 0:3. W tej drużynie grają doświadczeni zawodnicy, którzy potrafili wykorzystać nasze słabości. Od początku nie pozwolili nam na wiele.

Obecny sezon jest dla ciebie powrotem do siatkarskiego życia. Przed rokiem grałeś w I lidze, ale o niej prawie w ogóle się nie mówi.

- To fakt, jest trochę niedoceniana. Przede wszystkim kluby w pierwszej lidze mają zdecydowanie mniejsze pieniądze, a tak naprawdę na zapleczu PlusLigi wcale nie gra się znacząco łatwiej. Mecze podobnie jak o klasę wyżej są wyrównanie. Cieszę się jednak, że wróciłem. W dodatku w niezłym stylu.

Gra w Politechnice jest powrotem do Warszawy, w której się urodziłeś i wychowałeś. Ma to dla ciebie jakieś znacznie?

- Jasne. Gdy dowiedziałem o wstępnym zainteresowaniu Politechniki, po prostu ucieszyłem się. Co prawda nie było to jeszcze nic pewnego, ot zwykłe zainteresowanie. Długo czekałem na telefon potwierdzający. Zresztą, miałem przygotowaną też drugą opcję, a konkretnie transfer do ligi greckiej.

Do jakiego klubu?

- Do Lamii. To zespół ze środka tabeli.

To była ryzykowna propozycja.

- Wówczas sporo trąbiło się o kryzysie w Grecji, którego bałem się. Miałem oczywiście zapewnienie, że mojego potencjalnego klubu nie dotknie.

Wybierając Politechnikę spadłeś z deszczu pod rynnę.

- No tak (śmiech). W Grecji trwał kryzys, a - jak się okazało - w Warszawie nie jest lepiej. Niemniej cieszę się, że mogę grać w stolicy. Gdy byłem młodszy, zaczynałem przygodę z siatkówką w Metrze, które siedzibę ma przecież na Ursynowie, czyli tam, gdzie regularnie gra Politechnika. Moim marzeniem była gra w jej barwach. Wtedy nie patrzyło się na inne zespoły. Cieszę się, że to mi się udało, mogę sobie teraz odhaczyć reprezentowanie AZS w siatkarskim CV.

Gdy spojrzymy na kadry klubów PlusLigi, to zawodników z Warszawy jest bardzo wielu, prawda?

- To fakt. Szczególnie z wieloma grałem w Metrze. Z mojego rocznika są chociażby Krzysiek Wierzbowski i Andrzej Wrona. Przychodziliśmy kiedyś na jedne zajęcia. A zaczynaliśmy mając po 12 lat.

Bartman, Gawryszewski, Łomacz, Drzyzga, Polański, Sobala, można wymieniać długo zawodników nie starych, a pochodzących z warszawskich klubów.

- Pamiętam różnorakie rozgrywki juniorskie. Żeby awansować, trzeba było grać na naprawdę wysokim poziomie. Silne były MDK Warszawa, MOS Wola i Metro. Także w Radiomiu siatkówka stoi na niezłym poziomie. Cztery mocne ekipy, a wtedy za każdym razem awansowały ledwie dwie.

Myślałeś o tym, co by było, gdyby wszyscy trenowali w jednym klubie?

- Podobno był nawet taki pomysł, ale działacze każdej z drużyn inaczej patrzyli w przyszłość. Idea więc nie wypaliła.

Grasz teraz w PlusLidze regularnie, po raz pierwszy w karierze, bo wcześniej w AZS Częstochowa nie wychodziłeś w pierwszej szóstce.

- Pod Jasną Górą wchodziłem tylko na krótkie zmiany, nie zaczynałem spotkań od początku. Bartek Janeczek miał świetny sezon, a ja nie spodziewałem się, że aż tak dobrze sobie poradzi. Grałem mało, ale nie jestem na siebie zły. Bartek grał nieźle, ciągnął cały zespół i znacznie przyczynił się do dobrego wyniku klubu.

Mogłeś być niezadowolony ze swojej pozycji, zwłaszcza, że do Częstochowy ściągnął cię Grzegorz Wagner, z którym współpracowałeś w BBTS Bielsko Biała.

- Po przejściu do AZS, spytał mnie, co sądzę o pomyśle mojej gry w jego nowej drużynie. Miałem wątpliwości, tym bardziej, że pojawiły się również inne oferty dla mnie.

Z jakiego klubu?

- Z Jastrzębia. Stwierdziłem, że skoro znam trenera, to warto wybrać AZS. Poza tym, Częstochowa leży znacznie bliżej rodzinnej Warszawy niż Jastrzębie. No i droga jest lepsza. Po dwóch godzinach z okładem byłem już w stolicy, więc nie czułem dużej odległości pomiędzy miastami.

Czy czujesz się teraz pewniakiem w Politechnice? Grzegorz Szymański ma problemy zdrowotne.

- Nie, bo Grzesiek jest bardzo dobrym zawodnikiem. Ma pecha, bo zaczęły go boleć plecy. Kilka meczów wcześniej wystąpiłem z ZAKSĄ tylko dlatego, że się przeziębił i nie mógł grać. Fajnie się uzupełniamy, co nawet potwierdzają koledzy w szatni. Gra ten, który jest aktualnie w wyższej formie. Jesteśmy równie przydatni drużynie.

Czyli mam nie pytać, który jest podstawowym atakującym?

- Na początku sezonu miał grać Grzesiek. A ja? Trochę wykorzystałem jego problemy, słabszą formę i pecha. Raz zachorował, innym razem wybił sobie palca. Na pytanie, który z nas jest podstawowym atakującym, można będzie odpowiedzieć w momencie, gdy obaj będziemy zdrowi i w wysokiej formie. Na razie nieźle się uzupełniamy. Zresztą, lubimy się, szanujemy, nie ma pomiędzy nami zawiści, co byłoby chore.

Czy z trenerem Panasem jesteś na "ty"?

- Nie, ja mówię do niego "trenerze". Nie grałem z nim w jednej drużynie, więc głupio byłoby, gdybym zwracał się do niego po imieniu. Tym bardziej, że wielu chłopaków w moim wieku mówiło per "trenerze".

No właśnie, rocznik 1988 jest najpopularniejszy w Politechnice.

- Czasami sobie przypominamy, jak spotykaliśmy się na różnych zawodach, jeszcze przed czasami juniorskimi, gdy grało się w trójkach albo czwórkach. Pamiętam Damiana Wojtaszka, który grał w Miliczu. Był wtedy takim małym cwaniakiem, który latał po boisku.

A lewa ręka? Dla atakującego jest chyba atutem?

- Chyba tak, bo faktycznie wielu zawodników na mojej pozycji korzysta z lewej ręki. Może coś w tym jest.

Z kim najbardziej trzymasz w drużynie Politechniki?

- Spotykamy się raczej całą grupą, zresztą mamy fajną ekipę. Wiadomo, że nie zawsze możemy się spotkać ze wszystkimi, bo komuś może coś wypaść. Jesteśmy jednak zgrani. Na boisku chyba widać, że tworzymy zespół. To chyba też jest przyczyną naszej dobrej gry. Nie mamy znanych nazwisk, poza dwoma najstarszymi zawodnikami, którzy kontynuują swoje kariery. Walczymy, nie oddajemy punktów za darmo, pokazujemy dobre cechy. Wszyscy ostatnio twierdzą, że im mniej pieniędzy mamy, tym lepiej gramy. To nie tak. Po prostu cieszymy się z wygranych, z dobrej gry. Ze Skrą przegraliśmy po tie-breaku, ale byliśmy zadowoleni. Zawsze po udanym meczu piwo w szatni smakuje lepiej niż po porażce, bo wtedy w ogóle nie ma się na nie ochoty.

Gdy się spotykacie to głównie na pokera?

- Nie ma co ukrywać, że grupa pokerzystów jest liczna. Mnie akurat do tej gry karcianej nie ciągnie za bardzo.

No właśnie, na swoim profilu na stronie oficjalnej klubu dodałeś gry planszowe w rubryce hobby. To trochę nietypowe.

- Zawsze wypisuję w podobnych pytaniach jakieś cuda. Gdy byłem zawodnikiem Jadaru Radom, zaznaczyłem bodajże uprawę roślin z XVII roku. Ile razy można pisać "sport" albo "motoryzacja"? Oryginalnego hobby po prostu nie mam.

No to co z tymi finansami klubu? Jak to wygląda obecnie?

- Tak naprawdę, niewiele wiemy. Pani prezes Dolecka ciągle nas zapewnia, że prowadzi rozmowy, wiceprezes Bańcerowski jest tak zapracowany, że ciężko się do niego w ogóle dodzwonić. Mam nadzieję, że sponsor się znajdzie i nie będziemy musieli się stresować, czy wypłata na koncie się pojawi czy nie.

A kiedy ostatni raz otrzymaliście pieniądze?

- Po akcji "S.O.S." otrzymaliśmy drobne pieniądze do spożytkowania na różne opłaty. Niestety, niektórym nie wystarczyło nawet na opłacenie podatków. Nie jest kolorowo, gdy patrzy się na konto bankowe i widzi zera. Stwierdziliśmy jednak z chłopakami, że póki damy radę przeżyć, nie odpuścimy.

Naprawdę nie myśleliście o odpuszczeniu meczu ligowego w ramach protestu?

- W żartach pojawiały się podobne pomysły, ale nie o to chodzi. Nie wiadomo, komu większą krzywdę byśmy wyrządzili: sobie czy klubowi.

Kto jest najlepszym trenerem, z którym współpracowałeś?

- Każdy był inny. Na przykład Grzegorz Wagner był człowiekiem bardzo wymagającym, wręcz surowym.

Lubił rzucać grubym słowem na treningach.

- Dokładnie! Czasami przesadzał, robił to zbyt poważnie, zwłaszcza w Bielsku. Zdarzały się sytuacje, że schodziliśmy po odprawie z opuszczonymi głowami. Innym razem jak kogoś motywował, to reszta prawie płakała ze śmiechu. Zwracał uwagę na mentalne aspekty, żebyśmy nie byli minimalistami, zawsze grali o zwycięstwo. W Jadarze prowadził mnie były asystent Jana Sucha – Dominik Kwapisiewicz, co było też jego pierwszą samodzielną pracą zawodową. Na początku uczciwie powiedział, że nie jest wielkim trenerem i jak coś nam się nie podoba, to żebyśmy mówili otwarcie. Nie robił z siebie guru, a współpraca fajnie się układała. Czasami był tylko zbyt delikatny. Dla mnie było to dziwne, bo z Grześkiem nie można było dyskutować w ogóle. Czasami trener Kwapisiewicz nie wiedział, kiedy można na nas nakrzyczeć, a kiedy trzeba pogłaskać. Natomiast Radosław Panas jest innym człowiekiem. Dużo rozmawia z nami indywidualnie, a także ogólnie z drużyną.

Jego styl podobny jest raczej do Wagnera czy Kwapisiewicza?

- Powiedział nam od razu, że jesteśmy dorośli i nie chce na nas krzyczeć. To po prostu nie zawsze pomaga.

Zostały dwie kolejki, w których gracie z AZS Częstochowa i Lotosem Trefl. Warto się postarać o wygrane, bo zajmujecie obecnie ósme miejsce, a więc możecie trafić w fazie play-off na Skrę.

- Z obiema drużynami możemy zdobyć sporo punktów i wrócić na szóste miejsce. Jednak z obiema nie będzie łatwo. Natomiast na kogo później trafimy, nie jest ważne. Ciężko będzie awansować, bo zespoły z pierwszej piątki są bardzo mocne.

Co sądzisz o powtórkach wideo?

- Fajny pomysł, którego funkcjonowanie trzeba jeszcze poprawić. Czasami nie wiadomo, kto bierze challenge, co podważa i tak dalej. Przez to panuje chaos. Pamiętamy sytuację z meczu ZAKSY z Resovią, gdy zabrakło punktu do zakończenia meczu. To nie powinno być dopuszczalne na poziomie PlusLigi. W niektórych momentach powtórki są jednak pomocne. Było wiele sytuacji, po których okazywało się, że sędziowie nie mieli racji.

Komentarze (0)