Był piątek, 13 lutego 2004 roku. Pogoda pozostawiała wiele do życzenia, widoczność była mocno ograniczona. Janusz Kulig wjechał fiatem stilo na przejazd kolejowy w Rzezawie, nie będąc świadomym tego, że właśnie nadjeżdża pociąg. Zginął na miejscu. Miał ledwie 34 lata. Polska straciła w ten sposób jednego z lepszych rajdowców w historii.
Kilka dni później trumnę z jego ciałem nieśli koledzy z rajdowych tras - m.in. Krzysztof Hołowczyc, Leszek Kuzaj i Maciej Wisławski. Na cmentarzu pojawiło się kilka tysięcy kibiców, była też rajdówka i piosenka zespołu Queen - "We are the champions".
- Ten człowiek, który wziął w swoim życiu tyle niebezpiecznych zakrętów, który przejechał tyle niedobrych i trudnych dróg, między drzewami na ogromnej prędkości, zginął w sposób nieprzewidywalny - mówił podczas mszy żałobnej ówczesny biskup, obecnie kardynał Kazimierz Nycz.
Piękna postawa ojca Janusza Kuliga
Tragedia, jaka dotknęła rodzinę Kuligów, była niewyobrażalna. W pierwszych godzinach po fatalnym wypadku wszelkie obowiązki z tym związane na swoje barki wziął ojciec rajdowca - Jan. Tamtego dnia rodzice Janusza wracali z sanatorium. Mieli nocować u rodziny w Toruniu, gdy dostali niepokojący telefon. Pierwszy o wypadku, drugi - z informacją, że ich syn nie żyje.
- Całą drogę do Krakowa przepłakaliśmy. Nie wiem, jak mąż przejechał tę trasę - powiedziała w rozmowie z Agnieszką Golą w książce "Niedokończona historia" Helena Kulig, matka Janusza.
Odpowiedzialność za tragiczny wypadek spoczywała na Michalinie K. To ona wieczorem nie opuściła zapory i nie uruchomiła sygnalizacji świetlnej, przez co Janusz Kulig nie miał prawa wiedzieć o nadjeżdżającym pociągu. Sąd w Bochni skazał K. na karę dwóch lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Otrzymała też zakaz wykonywania zawodu dróżniczki przez okres pięciu lat.
Matka Janusza Kuliga wybaczyła dróżniczce z Rzezawy, ale jak sama przyznała, zrobiła to "tylko duchowo". Ojciec kierowcy spotkał się z Michaliną K. już kilkanaście godzin po tragedii. Pojawił się na komisariacie, by odebrać rzeczy syna. K. akurat zeznawała, była cała zapłakana. - Zabiłam panu syna, zabiłam panu - zaczęła krzyczeć w kierunku Jana Kuliga.
Jan Kulig zdecydował się na krótką rozmowę z Michaliną K. Podczas niej wybaczył jej to, co zrobiła. - Dlaczego tak szybko wybaczyłem? Nie wiem, Janusz pewnie też by wybaczył - wyjawił w książce "Niedokończona historia". W jego ocenie "dwa trupy w tej całej sytuacji nie były potrzebne".
Jeździł jak baba i nie doczekał narodzin drugiej córki
Janusz Kulig zdołał trzykrotnie zdobyć mistrzostwo Polski, był też wicemistrzem Europy i dwukrotnie mistrzem Europy Centralnej. Trafił na złoty okres polskich rajdów. Jego rywalizacja z Krzysztofem Hołowczycem i Leszkiem Kuzajem porywała tłumy. Dodatkowo poprzez rajdy promowały się wówczas firmy tytoniowe i alkoholowe, dzięki czemu najlepszym kierowcom łatwiej było dopiąć budżet.
W przypadku Kuliga było to Marlboro, a jego ojciec ocenił współpracę z tą firmą jako "kontrakt życia". Dzięki niemu rajdowiec mógł myśleć o występach poza Polską. Gdy współpraca dobiegła końca, pojawiły się jednak kłopoty i niepewność co do dalszych startów.
Sezon 2004 miał przynieść przełom, bo Kulig był już po słowie z Fiatem. Planował spędzić cały rok w krajowym czempionacie, a dzięki wsparciu włoskiej firmy miał pojawić się również w mistrzostwach Europy. Tragiczny wypadek na przejeździe kolejowym w Rzezawie sprawił, że kibice nie mieli okazji dowiedzieć się, jak potoczyłyby się losy rajdowca.
- Jeździł jak baba - tak o swoim synu mówił Jan Kulig, gdy był pytany o to, jak Janusz zachowywał się na drogach publicznych. Nie przesadzał z prędkością, nie ryzykował, potrafił oddzielić rajdowe trasy od zwykłych dróg. Analiza przeprowadzona przez śledczych wykazała, że w momencie wjazdu na przejazd kolejowy poruszał się z prędkością 40 km/h. Jak na ironię, 13 lutego 2004 roku wracał ze spotkania z młodzieżą, na którym opowiadał o swojej karierze i bezpiecznej jeździe.
Janusz Kulig miał żonę Agnieszkę i dwie córki - druga z nich urodziła się kilka miesięcy po jego śmierci.
Zmiany na miejscu tragedii
- Ilu ludzi musi jeszcze zginąć, aby nasze przejazdy stały się bezpieczne? - to pytanie dało się słyszeć na pogrzebie Kuliga, jak i wśród mieszkańców Rzezawy. Tamtejszy przejazd od lat uznawany był za niebezpieczny. Wszystko przez nasyp ziemny, rosnące drzewa i toalety. Ograniczały one widoczność kierowcom. Zlikwidowano je dopiero po śmierci Kuliga. Wprowadzono też automat, który sam opuszcza zapory, rezygnując z pracy dróżnika.
- W prasie było podawane, że maszynista pociągu widział samochód, ale wydaje mi się, że nie mógł go widzieć, bo tu wszystko przesłaniało przejazd. On mógł widzieć ten samochód w momencie, jak on stał na torach - powiedział w dokumencie TVP "Miejsca przeklęte. Ostatni przejazd Kuliga" mieszkaniec Rzezawy.
Pociąg poruszał się z prędkością 100 km/h. Wyhamował dopiero kilkadziesiąt metrów dalej, a samochód Kuliga po drodze zakleszczył się między składem a nieużywanym słupem elektrycznym. Został zmiażdżony.
Nie jest jasne, dlaczego 13 lutego 2004 roku Janusz Kulig wybrał drogę akurat przez Rzezawę. Najprawdopodobniej chciał nieco skrócić sobie trasę. - Jaki był impuls, który skierował Janusza na tę drogę, na spotkanie z koleją? To pozostanie wieczną tajemnicą. Tak widocznie miało być - powiedział po latach w dokumencie "Miejsca przeklęte. Ostatni przejazd Kuliga" pilot rajdowy, Jarosław Baran.
Katarzyna Łapczyńska, dziennikarka WP SportoweFakty
Czytaj także:
- Orlen znów na bolidzie F1. Alpha Tauri odkryło karty
- Lewis Hamilton odgraża się rywalom. "Ten głód nadal tu jest"