30 lat upokorzeń, wielkiego pecha, rozczarowań. 30 lat bez olimpijskiego krążka. Zanim wybuchła "Małyszomania", zanim na trasach pojawiła się Justyna Kowalczyk, w sportach zimowych Polska była krajem trzeciego świata. Czasem na ugorze wyrastały wielkie talenty, medalowe nadzieje. Zawsze kończyło się tak samo - olbrzymim zawodem, zimnym prysznicem. Pewniacy nie wytrzymywali presji, nie sprzyjały okoliczności. Nad Biało-Czerwonymi zawisło fatum, od czasu złota Wojciecha Fortuny z siedmiu kolejnych igrzysk wracali z pustymi rękoma. Zapaść przerwał dopiero Adam Małysz w 2002 roku.
Przeklęte noty
Piotr Fijas w latach 80. był naszym eksportowym skoczkiem. Fruwał na mamutach, bił rekordy świata, przez długie lata jako jedyny z Polaków mógł poszczycić się medalem mistrzostw świata w lotach. Na igrzyskach startował trzykrotnie. Za każdym razem z dużymi aspiracjami.
Do Lake Placid w 1980 r. jechał jako czwarty zawodnik Pucharu Świata. Jego kompan z kadry - Stanisław Bobak - zajmował nawet trzecie miejsce. Fijas wygrał dwa konkursy, drugi z naszych skoczków zgarnął triumf na Średniej Krokwi w Zakopanem. W sumie sześć razy stanęli na podium. Pachniało medalem zwłaszcza na średnim obiekcie. Bobak po pierwszej serii zajmował czwartą lokatę, do podium tracił tylko dwa punkty. Wszystko układało się po myśli Polaka, rywale psuli skoki, lądowali blisko, w marnym stylu. Do szczęścia wystarczyło 85-86 m, czyli wynik w granicach pierwszej próby. Krążek poszedł w siną dal, 82 m i zaledwie 10. miejsce.
Fijas też zawalił, po upadku zleciał na koniec stawki. W drugim konkursie zajął przyzwoitą 14. pozycję. Cztery lata później zajął miejsce sfatygowanego urazami Bobaka. Dosłownie i w przenośni.
Przed Sarajewem odbudował formę, znowu liczył się w stawce. Może nie marzyły mu się pierwsze dwie lokaty - te zarezerwowali Jens Weissflog i Matti Nykanen. Trzecie miejsce pozostawało w jego zasięgu. I to pomimo kontuzji kolana, która prawie wyeliminowała go z igrzysk. W tajemnicy kończynę unieruchomiono na 10 dni, gips zdjęto na trzy dni przed zawodami. Fijas ledwo chodził, oszczędzał staw jak tylko mógł. A skakał rewelacyjnie, w treningach zajął pierwsze i trzecie miejsce.
Równie dobrze było w konkursie, po pierwszej kolejce plasował się na piątej lokacie. Za drugim podejściem jeszcze się poprawił. 88 metrów nie dało medalu, choć sumą odległości pokonał trzeciego Jariego Puikkonena o dwa metry. Polak popełnił błąd w powietrzu, zaczął machać rękami i sędziowie skarcili Fijasa. Oceny po 14-15 punktów zamknęły drogę do podium. Skończył siódmy. Duża skocznia nie okazała się tak przyjazna, po zamieszaniu z nartami Andreasa Feldera długo oczekiwał na skok i zepsuł wyjście z progu.
- Uważam, że był to zupełnie nieudany występ. Byłem wtedy w życiowej formie. Najlepiej przygotowany, skakałem bardzo daleko. Liczyłem na trzecie miejsce. Było tam dwóch bardzo dobrych zawodników: Nykanen i Weissflog, ale resztę mogłem ograć. Na dużej skoczni zająłem siedemnaste miejsce. Dla mnie te wyniki były porażką - mówił Fijas, cytowany przez Wojciecha Szatkowskiego w książce "Od Marusarza do Małysza".
Podjął jeszcze jedną próbę. Wciąż potrafił zadziwić, kilka miesięcy wcześniej w Planicy poleciał na 194. metr i ustanowił długo niepobity rekord świata. W Calgary 30-latek spisał się na miarę ówczesnych możliwości (10. i 13. miejsce). Byłby wyżej, gdyby nie feralne noty. Karierę zakończył rok później po koszmarnej kontuzji kolana.
ZOBACZ WIDEO Liczymy medalowe szanse Polaków w Pjongczangu. "Skoczkowie mogą wywalczyć nawet cztery krążki"
Medale odjechały
Jeszcze większą determinację wykazywała Erwina Ryś-Ferens. Całe pokolenie kojarzyło łyżwiarstwo szybkie z jej nazwiskiem. Nikt tak często nie ocierał się o medal. W czterech startach dziewięć razy weszła do pierwszej dziesiątki (najwyżej na piątym miejscu). Przywoziła krążki z imprez wszelkiej maści, na tej jednej, najważniejszej nie potrafiła zdjąć klątwy.
Zabrakło 1,5 okrążenia, zatrzymał ją upadek. Na swoich ostatnich igrzyskach, w Calgary, 33-letnia Ryś-Ferens jechała po medal na 5000 metrów, wykręcała świetne międzyczasy. W końcówce dystansu popełniła błąd, zahaczyła łyżwą o drugą nogę i wylądowała w bandach reklamowych. Podłamana dojechała do mety w spacerowym tempie jako 21. zawodniczka.
Olimpijskich marzeń nie spełnił też Jaromir Radke. Łyżwiarz szybki z Tomaszowa Mazowieckiego rozbudził apetyty. Przed igrzyskami w Lillehammer w 1994 r. złapał życiową formę. Ze średniaka ewoluował w panczenistę ze ścisłej czołówki. Dwa miesiące przed igrzyskami pobił rekord Polski na olimpijskim torze w Hamar. O siedem sekund! Kolejne siedem sekund dołożył miesiąc później na mistrzostwach Europy. Radke stał się bardzo poważnym kandydatem do medalu na 5000 m. W kraju bardzo otwarcie mówiono o medalu, kto jak nie on? Do Norwegii jechała słabiutka reprezentacja, indywidualnie tylko tomaszowianin mógł namieszać, przecież wygrywał z plejadą holenderskich i norweskich gwiazd, w tym z późniejszym multimedalistą, Johanem Olavem Kossem.
Nie wytrzymał ciśnienia. Na koronnym dystansie 5 km zajął siódme miejsce. Pobiegł 10 sekund gorzej od rekordu życiowego. Wynik w jego granicach na pewno dałby medal, w innym wymiarze jeździł tylko fenomenalny Norweg Koss. Druga sprawa - Polak ruszał jako jeden z ostatnich, najlepsi mieli start dawno za sobą. Potem powstała nawet teoria spiskowa o niezbyt dobrze przygotowanym lodzie dla ostatnich par. I coś chyba rzeczywiście było na rzeczy, bo poniżej możliwości przejechała cała grupa.
Radke próbował zrehabilitować się kilka dni później. Na 10 km także nie zbliżył się do rekordu życiowego, a zajął wysokie 5. miejsce. Panczeny na kolejny medal czekały do 2010 roku i wyścigu drużynowego pań.
Niespełnieni idole
Równie długo trwał impas na trasach biegowych. Przerwała go dopiero Justyna Kowalczyk. Ale medale mogły przyjść prawie trzy dekady wcześniej. Cała Polska wierzyła w Józefa Łuszczka, mistrza świata na 15 km. To on, najlepszy sportowiec roku, a nie wspomniani wcześniej Bobak i Fijas, był największą medalową szansą w Lake Placid (1980 r.).
Warunki nie sprzyjały murowanemu faworytowi. Trasę przygotowano ze sztucznego śniegu, w trakcie rywalizacji dosypał świeży puch, zawiodły smary. Medal na 30 km przegrał z kretesem, o prawie minutę. Na o połowę krótszym dystansie do podium zabrakło równie dużo. Piąte i szóste miejsce traktował jak porażkę. Czuł, że zawiódł, przede wszystkim samego siebie. Nigdy nie przygotował już takiej formy, w sercu pozostała zadra.
W latach 80. rodaków rozkochał w sobie łyżwiarz figurowy z Łodzi, Grzegorz Filipowski. Jako jeden z niewielu próbował wedrzeć się między koalicję radziecko-amerykańską. Trzy razy sięgał po krążki najważniejszych imprez. Nie przywiózł zdobyczy jedynie z igrzysk.
Debiutował na nich jako 17-latek, w 1984 r. Wtedy nie śniło mu się podium. Dwa lata później zaryzykował, opuścił wciąż jeszcze komunistyczną Polskę i do kolejnych startów przygotowywał się w innym łyżwiarskim świecie, w USA. Wystąpił w Calgary jako dojrzały zawodnik, realnie myślał o czołówce. Zwłaszcza, że zaprezentował świetny, zasadniczo bezbłędny program.
Sklasyfikowano go na piątej pozycji. Po latach nie ukrywał rozczarowania. - W tych czasach obowiązywał zupełnie inny system sędziowania, a igrzyska zawsze są bardzo politycznym przedsięwzięciem, bardziej niż mistrzostwa świata czy Europy. Niektórych rzeczy nie można było przeskoczyć. Po latach w Salt Lake City wybuchła afera sędziowska, ale to nie odosobniony przypadek. Podobnie było w Calgary. To mój najlepszy start, ale przez tę całą politykę nie mogłem tam dostać wyższego miejsca niż piąte - tłumaczył w "Dzienniku".
Milimetry od medalu
Solą igrzysk są niespodzianki. 20 lat temu w Nagano, w zamierzchłych, mrocznych czasach zimowych dyscyplin, dwa rewelacyjne starty mogły zapewnić pierwszy medal od dawien dawna. Andrzej Bachleda-Curuś, alpejczyk z narciarskiej rodziny, zajął piąte miejsce w kombinacji alpejskiej, konkurencji składającej się z dwóch slalomowych przejazdów i zjazdu. Po pierwszej części Polak był nawet trzeci! Nieźle spisał się w drugim wyzwaniu, chociaż nigdy specjalnie nie pracował nad szybkością. Popełnił jednak nieznaczny błąd i ostatecznie musiał zadowolić się piątą lokatą.
Dużo mniej brakło Annie Sterze-Kustusz. Biathlonista wprawdzie rok wcześniej w próbie przedolimpijskiej jedyny raz stanęła na podium, ale igrzyska zaczęła przeciętnie, od 17. miejsca. Podrażniona ruszyła do sprintu. Przefrunęła nad trasą, nikt nie pobiegł tak szybko. Przez dwie pomyłki na strzelnicy, a tym samym przez dwie dodatkowe rundy po 150 metrów, mogła zapomnieć o medalu. Jedno pudło mniej i zakręciłaby się w okolicach trzeciej lokaty. Dla przypomnienia: krążki do zestrzelenia mają średnicę 45 mm (w pozycji leżącej) i 115 mm (w postawie stojącej). Medal był zatem o milimetry.
Na szczęście dla naszych sportowcy los się odmienił. Małysz, Kowalczyk, Tomasz Sikora, Kamil Stoch, Zbigniew Bródka, drużyny panczenistek i panczenistów. W XXI wieku aż 16 razy cieszyliśmy się z medalu. Polska oczywiście nie jest i raczej nigdy nie będzie zimową potęgą, ale w Pjonczangu ten dorobek może ulec znaczącej poprawie. Choćby za sprawą skoczków, czy Kowalczyk, biegnącej po swój szósty olimpijski laur.