"Za pieniądze PZN jeździ sobie na wycieczki", "Z niego nigdy nie będzie dobrego skoczka" - przez lata takie opinie o Stefanie Huli, który w niedzielę w wieku 36 lat zakończył karierę skoczka narciarskiego, pojawiały się regularnie.
Skromny zawodnik cierpliwie je znosił i dalej ciężko pracował, by kiedy przyjdzie jego pięć minut, być gotowym na wykorzystanie tego. Czekał, czekał i się doczekał. Gdy kadrę objął Stefan Horngacher, Hula zrobił ogromne postępy. Niewielu spodziewało się jednak, że na przełomie 2017 i 2018 roku jego forma aż tak wystrzeli.
Większość kibiców przecierała oczy ze zdumienia. Hula przebojem wdarł się do światowej czołówki i nie spuszczał z tonu. Skakał na tyle dobrze, że na igrzyska olimpijskie do Pjongczangu pojechał jako pewniak nie tylko do drużyny, ale też jako zawodnik, który może pokusić się o niespodziankę w konkursach indywidualnych.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: poznaj człowieka, który strzela gole w... budowlanych rękawicach
Skąd my to znamy?
I ogromna szansa otworzyła się błyskawicznie. W pierwszej serii konkursu na średniej skoczni Hula oddał fenomenalny skok. To była próba marzeń. Uzyskał aż 111,5 metra. Nikt go nie wyprzedził. Prowadził na półmetku olimpijskiego konkursu. Medal, nawet złoty, miał na wyciągnięcie ręki.
W finale po raz kolejny w skokach przeliczniki zakpiły jednak z Polaka. To, co działo się w drugiej serii konkursu olimpijskiego, było farsą i nigdy nie powinno mieć miejsca na tak ważnych zawodach, jak igrzyska olimpijskie. Warunki wietrzne były bardzo trudne. Porywy się wzmagały, a przeliczniki - nie po raz pierwszy - kompletnie nie oddawały tego, co rzeczywiście działo się w powietrzu podczas skoku.
Finałowa seria przeciągała się w nieskończoność. Skandalicznie potraktowano między innymi czterokrotnego mistrza olimpijskiego. Simon Ammann musiał czterokrotnie wchodzić na belkę startową, by móc wreszcie oddać skok. Zawody skończyły się po północy czasu lokalnego.
Jury ani myślało jednak przerwać konkurs i zaliczyć wyniki po pierwszej serii albo rozegrać zmagania jeszcze raz dzień później. Na siłę kontynuowano konkurs, by tylko przeprowadzić ostatecznie dwie serie, nie licząc się z tym, że warunki w drugiej kolejce nie miały nic wspólnego ze sprawiedliwą rywalizacją.
Bezradnie rozkładali ręce
Największe "cuda" działy się pod sam koniec, gdy na belce startowej usiadł lider z półmetka Stefan Hula. To był jego dzień, jego życiowa szansa. Sportowo nie spalił się, uniósł olbrzymią presję. Znów oddał dobry skok. Gdy wylądował na 105. metrze wydawało się, że medal ma pewny. "Na obronę złota to mogło być za mało, ale na srebro bądź brąz powinno wystarczyć" - powtarzali kibice, Hula i jego koledzy z kadry.
Nie wystarczyło, za sprawą skandalicznie działających przeliczników. Pomiary zbierają siłę i kierunek wiatru jeszcze kilka sekund po zakończeniu próby skoczka. Pech Huli polegał na tym, że korzystny wiatr wzmógł się, gdy już wylądował. Został jednak zaliczony do jego noty, odjęto mu bardzo wiele punktów za korzystne warunki (prawie 15) i przez to, mimo bardzo dobrej odległości, nie tylko stracił złoto, ale w ogóle medal.
Zajął "tylko" 5. miejsce, przegrywając brąz z Robertem Johanssonem o 0,9 punktów (srebro dla Forfang, a złoto dla Niemca Wellingera). Polskich kibiców ujęły natomiast obrazki, gdy Stefanowi Huli zaszkliły się oczy po tym jak zobaczył zaledwie 5. pozycję przy jego nazwisku na tablicy wyników. Nie mógł w to uwierzyć, tak samo jak jego koledzy z kadry: czwarty w konkursie Kamil Stoch, Maciej Kot czy Dawid Kubacki.
"Dla mnie i tak jesteś mistrzem olimpijski z Pjongczangu" - napisał w niedzielę Maciej Kot, gdy we wzruszających słowach podsumował karierę Stefana Huli. Nawiązał oczywiście do konkursu na średniej skoczni, który jeszcze długo był omawiany w Polsce. Eksperci nie mieli wątpliwości - to skandal, że w takich warunkach pozwolono rozegrać drugą serię na tak ważnych zawodach.
- Szczerze mówiąc nie czułem, żeby z wiatrem było aż tak mocno, ale tak policzyło. Co zrobić? Było blisko. Piąte miejsce i tak jest wspaniałe i jest dla mnie wielkim sukcesem. Była szansa na więcej, ale akceptuję to, co jest. Zadecydowały szczegóły. Mogło być inaczej, ale nie jest. Teraz po prostu przetrawię to, co się stało - a to już słowa samego Huli po konkursie olimpijskim. Jak zawsze zareagował spokojnie, skromnie.
Bo właśnie to cechowało go na skoczni. Nawet w sezonie 2017/2018, gdy wreszcie miał pięć minut, nie wywyższał się. Dalej robił swoje. A z igrzysk w Korei i tak przywiózł medal - z kolegami wywalczył brąz w rywalizacji zespołowej, skacząc w obu seriach znakomicie. To jego największy sukces, który na długo zapamiętamy. W końcu polscy skoczkowie na razie tylko raz, właśnie w 2018 roku, zdobyli medal w rywalizacji drużynowej na igrzyskach.
Hula napisał zatem historię. W niedzielę tę książkę zamknął (21. miejsce w zawodach Pucharu Kontynentalnego - WIĘCEJ). Dzień później otworzył jednak kolejną, w której będzie pisał już rozdziały po zakończeniu profesjonalnej kariery skoczka.
Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
To były chwile grozy Kamila Stocha
Ależ atak Dawida Kubackiego! Znowu to zrobił