Marcin Górczyński, WP SportoweFakty: Wszędzie dobrze, ale w Kwidzynie najlepiej?
Robert Orzechowski, rozgrywający MMTS-u Kwidzyn: Przedłużyłem niedawno kontrakt do 2024 roku, mam gwarancję stabilizacji. Faktycznie, odniosłem w Kwidzynie największe sukcesy, był to fajny okres, ze świetnym zespołem, zaistniałem w polskiej piłce ręcznej, ale trzeba też pamiętać, że jednak w MMTS-ie dużo łatwiej wybić się niż w Górniku czy Azotach.
Pamiętam, jak przed laty mówił pan, że celem jest wyjazd na zachód. Nie było poważnych propozycji?
Po dobrym okresie w Kwidzynie pojawiały się oferty, ale nie satysfakcjonowały mnie. Nie zależało mi na wyjeździe tylko po to, by kilka lat spędzić na zachodzie na zasadzie "jakoś to będzie", a potem wrócić i dograć karierę w Polsce. Liczył się klub z realną możliwością rozwoju.
ZOBACZ WIDEO: Wenta o sytuacji piłki ręcznej w obliczu koronawirusa. "Przesunięcie rozgrywek nie jest do końca sprawiedliwe"
Górnik był wtedy najlepszą opcją?
Patrząc z tamtej perspektywy to tak, ale życie zweryfikowało, że zagraniczny zespół, który był wówczas mną zainteresowany, zrobił duże postępy w ciągu 2-3 lat.
Kariera wyhamowała w Puławach, gdzie dwa z trzech sezonów, głównie z powodu urazu, trzeba właściwie uznać za stracone.
Nie będę ukrywał, że to był trudny czas. Kontuzja, rehabilitacja, niewiele minut... Przychodziłem do Azotów rok przed igrzyskami jako kadrowicz, zależało mi na grze, żebym pozostał z szansami na wyjazd do Rio. W Górniku więcej czasu spędzałem w obronie, z przodu główną rolę odgrywał Mariusz Jurasik. Chciałem pokazać się w ataku, dlatego przyjąłem ofertę z Puław. Dobrą dla mnie, jak i dla Górnika, bo miałem wtedy ważny kontrakt.
Żałuje pan przenosin do Puław?
Nie, zdobyłem trzy medale mistrzostw Polski. Skomplikowało się pod koniec pierwszego roku, kiedy musiałem przejść operację, przez prawie cały kolejny sezon rehabilitowałem się. Potem szans było mało, ale nie mam pretensji. Trenerzy patrzyli przede wszystkim na dobro zespołu i wtedy uznawali, że inni byli lepsi. Trudno było mi to zaakceptować, bo czułem, że jestem w stanie grać na dobrym poziomie. W trakcie rehabilitacji, która była dla mnie trudnym doświadczeniem i podczas okresu na ławce rezerwowych dużo nauczyłem się od strony mentalnej.
Przed operacją regularne powołania, zagrał pan w czterech wielkich turniejach, łącznie 80 spotkań. Przez pięć lat Robert Orzechowski był dosyć ważnym członkiem kadry.
W tamtym momencie występy w reprezentacji były wielkim wyzwaniem. Stykałem się na co dzień z gwiazdami światowego formatu, rywalizowałem z nimi. Dla młodego chłopaka była to niesamowita nobilitacja. Ta atmosfera zgrupowania, nauka od braci Lijewskich czy innych klasowych graczy... Do tej pory pamiętam, jak wracałem do klubu nawet po treningach z kadrą. Czułem niesamowity kop motywacyjny, w lidze wychodziło jakby więcej, aż chciało się gryźć parkiet.
Nie irytowała pana rzucanie po pozycjach? W lidze na prawym rozegraniu, w biało-czerwonych barwach na skrzydle...
Miałem fajną przygodę w kadrze, ale zdawałem sobie sprawę, że nie zostanę zawodnikiem europejskiej klasy czy podporą reprezentacji. Zupełnie szczerze - na skrzydle nie miałem szybkości, przyspieszenia, na rozegraniu brakowało mi warunków fizycznych i siły. Gdyby przybyło mi 10 kg masy mięśniowej, to może udałoby się przebić. To główne z tych względów nie udało mi się wdrapać na oczekiwany poziom. Poza tym na rozegraniu konkurenci byli bardzo mocni.
Akurat podczas mistrzostw Europy 2012 nie brakło szybkości. Duńczycy w końcówce tylko oglądali pana plecy i byli karceni w kontrach.
Nie ma jednak co ukrywać, że Michał Daszek, Arek Moryto czy inni czołowi polscy skrzydłowi mają to odejście na nogach, ten "gaz", którego mi brakowało.
Ale zwycięską bramkę z Serbami z MŚ 2013 to na pewno pan dobrze pamięta.
Na pewno najważniejsza bramka w reprezentacji, ale nie patrzę na nią przez pryzmat jakiegoś wielkiego sukcesu. Trafiłem w najważniejszym momencie, jednak ten gol nie dał nam jakoś bardzo dużo, nie zadecydowałem o medalu czy wejściu do kolejnej rundy. Po prostu fajne wspomnienie. Zawsze stawiałem sobie wysokie cele i uważałem, że stać mnie na więcej niż pojedynczy wyskok.
Odczuł pan euforię po MŚ 2015? Wprawdzie minut na boisku nie było dużo, ale brązowy medal zawisnął na szyi.
Myślę, że to był kolejny szczyt popularności dyscypliny, piłkarze ręczni ponownie stali się bardziej rozpoznawalni. Nie tyczy się to akurat mnie, grałem mniej, moje nazwisko nie było wymieniane wśród liderów, ale np. pamiętam, że podczas pobytu w Azotach nie dało się wyjść z Bartkiem Jureckim na kawę. Znali go wszyscy. Kiedy umawialiśmy się, to wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał zamienić się w fotografa. Ja zawsze trzymałem się w cieniu.
Najgorsze wspomnienie z kadry to ME 2016? Pan akurat z trybun widział, że w feralnym meczu z Chorwatami coś pękło w drużynie.
Co tu ukrywać, wszyscy wieszali nam medale. W decydującym meczu z Chorwatami pojawiło się napięcie, dało się to dostrzec z zewnątrz. Nawet teraz trudno racjonalnie wyjaśnić, przecież do przerwy mieliśmy wynik, który dawał nam półfinał. Nie wracałem jednak do tego specjalnie, sportowiec nie może żyć przeszłością.
To teraz o teraźniejszości. Czemu MMTS Kwidzyn, zespół uznanych ligowców wsparty utalentowaną młodzieżą, po czwartym miejscu przed rokiem nagle tak mocno spuścił z tonu i utknął w grupie spadkowej?
Wiele spraw się nawarstwiło. W trakcie przygotowań wypadło ośmiu zawodników. Reszta pracowała sumiennie, grała w sparingach i nagle brakło paliwa. Rekonwalescenci stopniowo wracali, nie byli do końca w formie. Reszta czuła się wyeksploatowana i zaczęły się urazy. I tak w kółko. Pamiętam, że przychodziła 45. minuta, kiedy traciliśmy niewiele bramek albo nawet prowadziliśmy, a nagle dopadał nas kryzys i przegraliśmy takie końcówki. Jedna, druga, trzecia porażka i byliśmy przybici.
A relacje z trenerem Zinczukiem były w porządku? Wiele mówiło się o konflikcie ze starszymi zawodnikami.
Nie wiem, co należy rozumieć pod hasłem "w porządku". Szczegóły niech zostaną w naszym gronie. Mogę tylko powiedzieć, że to nie chodzi o podział na młodszych i starszych. Oczekiwania trenera wobec nas były inne. Z wzajemnością. Za czasów trenerów Rombla, Mroczkowskiego i Strząbały MMTS wypracował zupełnie inny model grania. Nie można powiedzieć, że trener Zinczuk nie miał pomysłu, ale był zupełnie odmienny od dotychczasowego. Wielu z nas musiał przekonać do swojej filozofii. Nie oceniam, że coś nowego było zdecydowanie gorsze, ale jakby stawiało wszystko do góry nogami. Zabrakło nam czasu na przestawienie się na inny model gry i skończyło się słabszym sezonem.
Za kilka miesięcy powinien ruszyć nowy sezon w Superlidze. Jakie nadzieje wiąże pan z pracą z Bartłomiejem Jaszką, do niedawna kompanem z reprezentacji?
Mogę mówić tylko o swoich planach. Nie podpisałem kontaktu, żeby przez cztery lata odcinać kupony. Na początku kariery postawiłem sobie za cel 10 medali mistrzostw Polski. Brakuje mi dwóch. Może to ambitne cele, ale liczę, że młodzi zawodnicy, razem z grupą doświadczonych, zrobią krok do przodu i MMTS ponownie będzie w stanie zagrozić najlepszym.
ZOBACZ: Były klub Superligi walczy o przetrwanie
ZOBACZ: Środkowy odejdzie z Chrobrego