Za puławianami gehenna. Nie dość, że KS Azoty nie obroniły w Lizbonie pięciobramkowej zaliczki z pierwszego meczu i odpadły z Pucharu EHF, to jeszcze ich powrót do Polski zamienił się w drogę przez mękę.
Pierwotnie brązowi medaliści Superligi mieli pojawić się w kraju w poniedziałkowy wieczór. Trasa wiodła przez Monachium, gdzie zawodnikom zaplanowano przesiadkę na samolot do Polski. W stolicy Portugalii start maszyny przewidywano na godzinę 14.15. Zgodnie z rozkładem, na niemieckim lotnisku puławianie mieliby 50 minut, by wsiąść na pokład i rozpocząć ostatni etap podróży. Tymczasem już w Lizbonie polski zespół spotkała niemiła niespodzianka.
- Samolot wystartował z pięciogodzinnym opóźnieniem. Nie było szans, by przesiąść się na inny lot. Zawodnicy spędzili noc w hotelu pod Monachium - wyjaśnia rzecznik prasowy klubu Grzegorz Sierocki.
We wtorkowy poranek szczypiorniści ze sztabem szkoleniowym i działaczami ponownie pojawili się na lotnisku. Sytuacji nie ułatwiał strajk pilotów linii Lufthansa. Dwie osoby wsiadły w samolot lecący do Polski, pozostali uczestnicy wyprawy musieli szukać alternatywnych rozwiązań. Część z nich wróciła do Polski przez Luksemburg, część... utkwiła w Wenecji.
ZOBACZ WIDEO Maja Włoszczowska: wrzeszczałam z bólu wniebogłosy, wiedziałam, że to koniec
Dla trenera Marcina Kurowskiego i czwórki zawodników - Nikoli Prce, Piotra Masłowskiego, Leosa Petrovsky'ego i Rafała Przybylskiego - zabrakło miejsca w samolocie i zwiedzanie europejskich portów lotniczych trwało w najlepsze. We wtorek wieczorem ostatnia część drużyny poleciała do Zurychu, gdzie w środę rano zaplanowano wylot do Polski. W Warszawie zawodnicy i szkoleniowiec pojawili się po 9.00.
Na szczęście dla Azotów, kolejny pojedynek ligowy rozegrają dopiero w sobotę. Puławianie w Piotrkowie Trybunalskim zmierzą się z Piotrkowianinem.