Bogdan Wenta: Dziesięć lat temu nie mieliśmy nic. Dziś jesteśmy w innej epoce

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

Kiedyś oddał polski paszport, bo najważniejsza była dla niego rodzina. Później wprowadził naszą piłkę ręczną do Europy. Bogdan Wenta jest dziś legendą, ale sukcesów sobie nie przypisuje. Bo z piłką ręczną jest jak z życiem. To sport drużynowy.

WP SportoweFakty: Panie trenerze czy panie pośle? Która koszula bliższa ciału? Bogdan Wenta: Jak panu wygodnie. Trener, poseł... Kiedy zakryjemy to, co stoi przed nazwiskiem, zostanie tylko człowiek.

W polityce na początku nazwisko ciążyło? Musiały pojawić się zarzuty: wygrał wybory, bo jest znany.

- Zawsze zaskakiwały mnie oskarżenia o to, że jestem celebrytą. Jako trener czy zawodnik nigdy nie miałem własnej strony internetowej. Zawsze uważałem, że najważniejsza jest rozmowa twarzą w twarz. Kiedy ruszałem z kampanią, ludzie mogli powiedzieć: fajny gość, coś tam w telewizji krzyknął. Ale potem pojawiły się pytania. Nie o to, jak trenować i grać, tylko o konkretne problemy.

Udało się.

- To wymagało czasu. Mojego, moich asystentów, mojego biura. W życiu przeszedłem od kariery zawodniczej do trenerskiej. Ona wymagała zarządzania, realizacji pewnej wizji na podstawie rozmów, kontaktów. Bo mój sport jest sportem zespołowym. To forma budowania sytuacji, w której jesteś tak mocny, jak twoje najsłabsze ogniwo. Sport mnie nauczył, że życie składa się ze zwycięstw i porażek. Pamiętam przede wszystkim te drugie. Bo na nich człowiek się uczy.

Europosłowie to ludzie z cienia. O ich pracy mówi się niewiele.

- Brakuje dostrzeżenia tego, jaki wpływ ma nasza działalność na życie zwykłego człowieka. Parlament Europejski jest wielkim teatrem, jego główną sceną. Tam się wszystko tworzy. Patrzymy, co możemy zrobić razem, jak poprawić funkcjonowanie pewnych spraw. Kiedy jeżdżę po regionie, ludzie mówią, ze wyjechałem, mam fajną pracę. A na mnie ciążą przecież konkretne obowiązki. Sesje, komisje. Szukamy i otwieramy nowe możliwości. Obecnie zajmujemy się Erasmusem, jednolitym rynkiem cyfrowym, digitalizacją w kulturze. Tyle, że przygotowanie nie zawsze odpowiada finałowej scenie. Jak w sporcie. Możesz doskonale pracować, a w kluczowym momencie trafisz w słupek.

Jak się pan w tym odnajduje?

- Na początku traktowano mnie jak dziwoląga, bo politycy trochę boją się sportu. Nie do końca wiedzą, jak funkcjonuje. A to przecież ważny sektor gospodarki. Przeskoczył rolnictwo, rybołówstwo i leśnictwo razem wzięte. Stanowi 3,7 proc. unijnego PKB. Musimy przy tym pamiętać, że sport to nie tylko Robert Lewandowski. Mnie bardziej interesują ci, którzy zaginęli po drodze. Bo każda kariera kiedyś się kończy.

Łatwo się wtedy zagubić.

- Zawsze wychodziłem z założenia, że podpisując kontrakt, podpisuję też swoje zwolnienie. Kwestią jest tylko czas, miejsce i sposób pożegnania. Ważne, żeby koniec kontraktu postrzegać jako kolejne drzwi. Ludzie dzielą się na zwycięzców i przegranych. Nigdy nie spotkałem się jednak z kimś, kto to głośno przyznał. Wszyscy jesteśmy zwycięzcami. A przecież są też gorzkie dni.

Kiedy doszło do zamachów w Paryżu, mocno wpłynęło to na Brukselę. Najwyższy alert bezpieczeństwa, zamknięte metro, wzmożone środki bezpieczeństwa.

- Strach i odwaga to dwa uczucia, które istnieją codziennie wokół nas. Odwaga to właśnie panowanie nad strachem. Mam w głowie scenę, która rozegrała się kilka dni po atakach w Paryżu. Żałoba, wszędzie znicze i nagle wybuchła petarda. Tłum ruszył. Niby racjonalni ludzie, jednoczący się w bólu. A każdy zareagował. Wystarczyło, by jedna osoba się przewróciła... Dopiero w takich momentach widać, czym są odwaga i strach. Dziś można tymi uczuciami wpływać na świat.

Bał się pan?

- Nie jestem herosem. Jestem taki jak wielu z nas. Po zamachach pojawiły się trudności w codziennej pracy. Zaostrzono rygor. Ludzie byli spokojni, ale ich spojrzenia jakby ostrzejsze. Wracając potem do kraju patrzyłem na rodzinę, dzieci i zdałem sobie sprawę, że to wszystko nie jest daleko. Jest tuż obok nas. Reguły, które kiedyś funkcjonowały, dziś wymagają innego spojrzenia.

Jakiego?

- W naszej naturze jest chęć niesienia pomocy drugiemu człowiekowi. Pomyślmy, jak trzeba być zdeterminowanym, aby przejść kilkanaście tysięcy kilometrów. Przez całą Afrykę, do Libii. A potem do Europy. Podczas spotkania w Namibii widziałem dzielnice przypominające slumsy. Nawet tam byli ludzie z telefonem, internetem. Mogli zobaczyć Europę. Uznać, że to dla nich raj obiecany. Do tego często dochodzi konieczność ucieczki przed śmiercią, gwałtem. Dziś terroryzm nabrał innego wymiaru. Trzeba pomóc, stworzyć szansę.

W tej całej polityce został panu czas na sport?

- Sport jest potrzebny, bo pozwala utrzymać samodyscyplinę. Ja po parlamencie dużo się nabiegam. Przestrzeń do pokonania jest ogromna. Pracę zaczynamy około ósmej. Górnej granicy nie ma. Czasem kończę po północy.

Zamienił pan rywalizację w sporcie na rywalizację w polityce? - Polityka jest pewną formą rywalizacji, nie ma w niej jednak podium, nie ma medali. Są konsekwencje. Uciekałbym więc od takiego stwierdzenia. Wywodzę się ze sportu drużynowego. Moja praca wymaga koalicyjnych pociągnięć, bo w głosowaniu zawsze decyduje liczba podniesionych rąk. Działamy w wielkim zespole. Indywidualnie zbyt wiele się nie osiągnie. A czasami trzeba coś przeanalizować i zrobić krok w tył, żeby potem pójść do przodu. Często przyznanie się do błędu nie świadczy o głupocie, tylko o mądrości. [nextpage]Nie chce pan wrócić? Jesienią wybory w Związku Piłki Ręcznej.

- Kiedyś na czacie internetowym zapytano mnie, czy chciałbym zostać prezesem ZPRP. Odpowiedziałem: dlaczego nie? Ale to była tylko pewna forma prostego pytania i prostej odpowiedzi. Nie deklaracji. Odpowiedzi, która rodzi znakomite nagłówki.

I komentarze: co ten człowiek robi, czego chce? A istnieją przecież pewne procedury. Kandydat musi mieć poparcie, wywodzić się z odpowiednich struktur. To tak, jakby zapytać, czy chciałbym nowe auto. No pewnie! Ale nie mam na nie pieniędzy. W tym momencie mam swoje obowiązki. Jest ich dużo. A trzymanie zbyt wielu linek sprawia, że nie zawsze prowadzisz wszystko tak, jak należy. Za kilka dni rozpoczną się mistrzostwa Europy w piłce ręcznej. Czuje pan, że polska reprezentacja to wciąż także pana drużyna?

- Oczywiście. I nie tylko moja, także Daniela Waszkiewicza, Damiana Wleklaka czy Macieja Nowaka. Całego sztabu. Patrzę na tych zawodników i przypominam sobie chłopaków mających po dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Teraz to dorośli mężczyźni, mają rodziny. A na zgrupowania braliśmy też młodych, aby poznali chłopaków, atmosferę. Byli u nas Syprzak, Szyba, Chrapkowski, Wyszomirski. Chcieliśmy, żeby już wtedy wykonali pierwszy krok.

Marzymy o medalu. Zawodnicy nie chcą jednak składać żadnych deklaracji.

- To nie jest kunktatorstwo. Oni wiedzą, że na tym poziomie decyduje forma dnia, gra bramkarzy, szczęście. Po drodze do finału jest wiele stopni. A rywale też mają swoje marzenia, możliwości. Pete Sampras powiedział kiedyś przed startem w Australian Open, że nie interesuje go najbliższy turniej, mecz, set, nawet gem. Interesuje go piłka, którą trzyma w dłoni przed zagraniem.

Od wicemistrzostwa świata zdobytego przez pana podopiecznych minęło osiem lat. Dobrze wykorzystaliśmy ten czas? Czy zrobiliśmy tak duży krok, jak mogliśmy?

- To pytanie jest odpowiedzią. U nas w piłkę ręczną gra dwadzieścia tysięcy ludzi. U Niemców milion. W lidze męskiej są dwa mocne kluby, w żeńskiej nie ma żadnego. Styczeń jest okresem, kiedy nasza dyscyplina żyje na poziomie reprezentacyjnym. Ale my gramy przecież przez cały rok! Ważna jest promocja, finansowanie. Zwłaszcza na poziomie reprezentacji województw, spartakiad. No i musimy być ciągle w czołówce. To otwiera szanse sportowe, ekonomiczne, socjalne. Wynik przyciąga. Powstaje efekt skali. Karol Bielecki powiedział kiedyś, że "po nich nie będzie już nic".

- Reprezentacja będzie istniała zawsze. My zaczynaliśmy od szesnastego miejsca na wielkim turnieju. Budowaliśmy powoli. Czy będzie następny Karol? Nie wiem. Ruszyły pewne programy szkolenia. Czas pokaże. A piłka ręczna to przecież emocje, szaleństwo, bycie razem. Nie ma w niej siatki, nic nas nie dzieli. Jest kontakt bezpośredni. Z drużynami łatwiej jest się utożsamiać niż z sukcesami Kowalczyk, Małysza czy Stocha, bo w grach zespołowych każdy może powiedzieć: wygraliśmy.

To sport prawdziwych emocji, twardych ludzi.

- I może dlatego, że jest taki twardy, jest w nim tak dużo szacunku. Przed meczem z Duńczykami o brązowy medal siedzieliśmy z trenerem rywali Ulrikiem Wilbekiem. Spokojnie rozmawialiśmy, piliśmy kawę. Wiedzieliśmy, że na drugi dzień się pozabijamy. Ale w tamtym momencie byliśmy tylko ludźmi. Mało kto wie, że przed turniejem jako trener Flensburga przygotowywałem jednego z Duńczyków do mistrzostw. Miał zgubić wagę. Wilbek poprosił, żebym go przypilnował. I pomyśleć, co by było, gdyby ta historia wyszła wtedy, przed meczem.

Polska piłka ręczna w ciągu ostatniej dekady przebyła niesamowitą drogę.

- Bartek Jurecki powiedział w jednym z wywiadów, że kiedyś na kadrze nie mieliśmy nawet koszulek. Graliśmy w klubowych. Pamiętam, kiedy walczyliśmy o pierwsze stroje dla kadry. Spotkaliśmy się wówczas w hotelu pod Poznaniem z przedstawicielami firmy Hummel i przekonywaliśmy ich, żeby zaczęli nas ubierać. Na pierwszy mecz dostaliśmy jakiegoś ukraińskiego Adidasa. Zielone spodenki, bordowa koszulka. Coś tu nie grało. Przecież nasze barwy to biel i czerwień! Orzełek. To ważne. Przed mistrzostwami Europy wybrałem jedną z najtańszych koszulek w katalogu, bo to była taka biel, jakiej szukaliśmy. Chciałem, żeby przeciwnik widział tę ostrą biel i ostrą czerwień. Stroje okazały się hitem. Wcześniej, przed meczem eliminacyjnym ze Szwedami, weszliśmy do hotelu w Eskilstunie. Rywale akurat jedli posiłek. I z miejsca zrobiła się cisza. Mój przyjaciel Tomas Svensson przyszedł później do mnie i powiedział: wyglądacie inaczej! Bo weszliśmy tam razem, jako zespół.

Pan zawsze mocno identyfikował się z symbolami i wartościami narodowymi. Życie tymczasem zmusiło do oddania polskiego paszportu. To musiało boleć.

- Byłem wtedy zawodnikiem i grałem w Niemczech. Moja rodzina właśnie się powiększyła. Wielu uznawało mnie za czołowego zawodnika Bundesligi, dostawałem nagrody, ale straciłem miejsce w kadrze. Bo za stary, bo się nie nadaje. Wiedziałem, że sytuacja w Związku jest trudna, na mecze kadry dojeżdżałem własnym samochodem z Hiszpanii, z Niemiec. Uważałem, że tak powinno być. Gra w kadrze to pewna służba. Najważniejsi byli jednak najbliżsi. Przeszedłem procedurę. Oddałem polski paszport, dostałem niemiecki. Wiedziałem jednak, że w końcu wejdziemy do Unii, że będzie można to odwrócić. Tak zrobiłem. [nextpage]Praca z reprezentacją była swego rodzaju szansą na odkupienie win?

- Nie. Miałem swoją pracę i plan na życie. Byłem trenerem, pracowałem społecznie z dziećmi. Myślałem o edukacji biznesowej. W końcu z żoną zdecydowaliśmy jednak, że nie będzie wilk owiec pasał. Zostałem przy piłce ręcznej. Dostałem szansę pracy jako drugi trener Flensburga. Pomysł poprowadzenia reprezentacji pojawił się w rozmowie z Marcinem Lijewskim.

Jak do tego doszło?

- To było podczas mistrzostw Europy w Słowenii. Przegraliśmy z Niemcami, Marcin źle się czuł, miał grypę. Zadzwonił, czy mogę go ściągnąć do klubu. A ja na to: "Jak ty to sobie wyobrażasz? Stary, jesteś z reprezentację Polski. Jest źle, ale to przecież kadra! Trzeba się podnieść, próbować, dotrwać do końca". Minęło trochę czasu. Marcin zadzwonił i zasugerował, żebym przejął kadrę. Myśl zakiełkowała. Rozmawiałem z zawodnikami, zbadałem sprawę. Moje życie było poukładane, ale zdecydowałem się na kolejny krok.

Zaczęło się od szoku.

- Jesteś w Europie. Wydaje ci się, że istnieją pewne reguły, standardy. A tu okazuje się, że siedziba Związku jest w prywatnym mieszkaniu przy ulicy Gdańskiej. Drzwi otwiera gość w kapciach, z pieskiem na ręku. Kiedy z Jurkiem Noszczakiem, wówczas szefem wyszkolenia, tworzyliśmy pierwszą listę powołań, on pisał, a ja stałem. Kiedy ja siadałem pisać, on wstawał. Tyle było miejsca.

Pierwsze zgrupowanie?

- Spała. I słyszę, żeby stawiać na tych, albo na tamtych. Pojawiają się próby ingerencji. Godzina czternasta, telefon. Pytanie o to, ilu zawodników się stawiło. Nie rozumiem. Mówię, że są wszyscy. Byłem zaskoczony, przecież to reprezentacja Polski. Nagroda, nie kara. Słyszę, że kiedyś nie wszyscy przyjeżdżali. Godzina osiemnasta. Na zgrupowanie dociera niezapowiedziany prezes. Poczułem się jak w poprzedniej epoce. Ktoś przypadkiem się pojawia i nagle będzie coś kontrolował.

Łatwo było zwątpić.

- Kiedy pojawił się temat reprezentacji zrozumiałem, że to jest pewna szansa. Za granicą mówiło się, że mamy dobrych graczy, tylko brakuje wyników. Trzeba było stworzyć zespół. Graliśmy sparing z Vive w Radomiu. Jednego z płockich zawodników zaczęto obrażać z trybun. Skoczyłem do tego kibica i mówię: "To jest przecież reprezentant Polski. Kiedy będą grały wasze kluby, wyzywajcie się. Ale tu jest kadra!". Byłem w szoku. Takie istniały podziały. Na mistrzostwach Europy w Szwajcarii Grzesiek Tkaczyk miał zapalenie płuc. I za własne pieniądze opłaciliśmy mu szpital. Przed meczem z Niemcami Damian Wleklak był w szatni rywali, aby ich lekarze go oplastrowali i przygotowali do gry. My naprawdę wtedy nie mieliśmy nic!

Dziś słucha się o tym, jak o historiach z innej epoki.

- A to było dziesięć lat temu! Przed pierwszym turniejem na lotnisku w Warszawie dostałem dwie koperty: jedną z paszportami, drugą z biletami. A ludzie ze Związku zniknęli. Jeden z młodych zawodników miał nadbagaż, musieliśmy też zabrać torbę lekarską. Za wszystko płaciłem własnymi kartami kredytowymi. Dziś jesteśmy w innej epoce.

Inne jest też zainteresowanie mediów.

- Przed meczem ze Szwedami zorganizowaliśmy pierwszą konferencję. Mały hotelik przy lotnisku. Byłem ja, zawodnicy, ktoś ze Związku i dwóch dziennikarzy!

Niewiele brakowało, a na mistrzostwa świata w Niemczech jechalibyście bez sponsora.

- Początkowo mieliśmy czyste koszulki. Na rozgrzewce oddawałem mój dres, bo zawodnikom brakowało. Przed turniejem wsparła nas firma Takt. Kiedy doszliśmy do półfinału, sponsor uciekł z urlopu i przyjechał na mecz. Miał być niby chory, wracać do firmy. A potem jego żona zobaczyła go w telewizji! I później nam dziękował. Bo początkowo w ogóle nie chciał w ten sponsoring wchodzić.

Zmieniło się podejście sponsorów, mediów. Także zawodników. Sławek Szmal powiedział: "Bogdan nauczył nas, że od rywali różnią nas tylko kolory koszulek".

- Oczywiście! Wchodzisz do hali, widzisz boisko, piętnaście tysięcy ludzi na trybunach i mówisz: wow! Ale to przecież jest takie same boisko jak wszędzie; jak to, na którym trenujesz.

Siada pan czasem w fotelu, myśli o tym wszystkim i dochodzi do wniosku: "Kurczę, to jest też mój sukces!".

- Nie. Bo tak samo, jak nie byłoby tego zespołu beze mnie, tak samo nie byłoby mnie bez nich. To sukces grupy. Pamiętam mecz z Norwegami, ten słynny rzut Artura Siódmiaka. Obok mnie siedział trener rywali. Po meczu nikt go o nic nie pytał. To my byliśmy bohaterami. A przecież oni też dali z siebie wszystko, też marzyli. Kiedy wygrywasz, masz wokół siebie tłum. Jak przegrywasz, zostajesz sam.

[b]Rozmawiał Kamil Kołsut

[/b]

Sławomir Szmal: W tym momencie dużo już nie poprawimy

{"id":"","title":""}

Źródło: TVP S.A.

Źródło artykułu: