Michał Gałęzewski: Obecnie w Polsce tylko kluby z Kielc i z Płocka zapełniają hale. Jak to wygląda we Francji?
Dawid Nilsson: Na mecz przychodzi 3,5 - 4 tysiące ludzi, czyli tyle ile pomieści hala. Jest to związane z promocją piłki ręcznej. Tam rzeczywiście są organizowane cały czas różne eventy. Wszędzie wiszą bilbordy - i na autobusach miejskich i w radio i w telewizji. To wielka maszyna komercyjna. To działa, bo nawet na mecze ze słabymi zespołami potrafił przyjść komplet widzów. Po każdym meczu był bankiet dla vipów, sponsorów i zawodników oraz konferencje prasowe. Przed meczem jest cała masa wywiadów. Tą maszynę trzeba było jednak zbudować.
Grałeś w wielu klubach zagranicznych. Który był dla ciebie przykładem w sferze organizacyjnej, co mogłoby się sprawdzić w polskich realiach?
- Dlaczego mówimy w polskich realiach? Czym się różnimy od innych państw? Piłka ręczna wszędzie jest taka sama, a kwestia organizacji zależy od chęci. Jeżeli chodzi o naprawdę profesjonalną organizację, to znakomitym przykładem są ligi skandynawskie i liga francuska. Tam rzeczywiście to było dopięte na ostatni guzik. Na całą organizację składa się mnóstwo detali. Tu chodzi o sam projekt i o oprawę. Jeżeli pójdziemy tą drogą, to będzie dobrze. Po moich pierwszych rozmowach z klubem wydaje mi się, że wszystko idzie w dobrym kierunku.
W poprzednim sezonie grałeś w klubie, który awansował do europejskich pucharów, a teraz przeszedłeś do I ligi polskiej. To nie jest dla ciebie przepaść?
- Absolutnie nie. Wielu zawodników światowej klasy odchodziło do drugiej ligi i wracali do najwyższej klasy rozgrywkowej. W tej chwili mam bagaż doświadczeń za sobą i absolutnie nie czuję, żeby to była przepaść. Trzeba podtrzymać to, co się ma i ciągle iść do przodu.
Czy coś ciebie zaskoczyło w innych klubach podczas twojej wyprawy do różnych państw Europy?
- Na pewno były to różnice organizacyjne. Wyjeżdżałem z klubu grającego w Lidze Mistrzów, a różnica była bardzo duża. Jeśli chodzi o aspekt sportowy, to my uważaliśmy się za profesjonalistów. W Szwecji ludzie dostawali pieniądze za grę w piłkę ręczną, ale do tego była cała masa studentów i ludzi pracujących. Dla mnie szokiem było to, że mieliśmy wymagającego trenera. Niektórzy przychodzili po kilku godzinach fizycznej pracy i starali się na sto procent. W sporcie liczy się charakter i praca. Jeżeli to masz, to możesz osiągnąć dużo. Możesz nie być super talentem, ale można wiele wypracować.
Miałeś problemy z językiem po kolejnych transferach?
- Jak każdy. Gdy wyjechałem, mój angielski był bardzo mierny. Troszeczkę mówiłem po rosyjsku, którego się uczyłem w szkole. W Szwecji nauczyłem się angielskiego i szwedzkiego, ale przez pierwszych sześć miesięcy było ciężko. Mimo wszystko nie znając języka, jest się z boku. Chcesz, a nie możesz. Próbujesz, a nie możesz dojść do sedna sprawy. Po Skandynawii było troszkę lżej. W Hiszpanii miałem w zespole dwóch Skandynawów i kilku zawodników z byłej Jugosławii. W ciągu kilku miesięcy nauczyłem się języka serbsko-chorwackiego. Im więcej języków wpadało, było większe prawdopodobieństwo, że w następnym klubie będzie łatwiej się dogadać.
Do Polski dochodziły informacje, że w ostatnim sezonie grałeś głównie w obronie.
- Ja do końca sam nie wiem o co w tym wszystkim chodziło. Do eliminacji w europejskich pucharach i w pierwszych trzech-czterech meczach w lidze grałem dosyć dużo. Później miałem problemy ze stawem skokowym i wypadłem na 10 dni. Po powrocie zostałem delikatnie odsunięty od grania i do końca sezonu czekałem na jakieś wyjaśnienie. Po powrocie do Francji w styczniu przeprowadziłem rozmowę indywidualną z trenerem i usłyszałem, że klub zmniejsza budżet. Z tego właśnie względu postawił na młodszych zawodników. Chciał się pożegnać nie tylko ze mną, ale ze względu na dłuższe kontrakty z innymi szczypiornistami, oni zostali, a ja odszedłem. Wychodziłem do obrony, a jak dostawałem szanse do gry w ataku, to chciałem ją wykorzystywać w stu procentach. Tych szans nie było jednak za wiele. W pierwszym sezonie, jaki rozegrałem w Dunkierce, był najlepszy w historii klubu. Zdobyliśmy puchar Francji, zajęliśmy trzecie miejsce w lidze i zakwalifikowaliśmy się do europejskich pucharów oraz graliśmy w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Nastąpiła zmiana trenera oraz zmiany w zarządzie, gdyż zmarł prezydent klubu, który długo chorował na złośliwy nowotwór. Wszystko zaczęło iść w dół, bo prezentując optymalną formę, powinniśmy wygrać Puchar Europy. Przegraliśmy w finale i tydzień później przegraliśmy ostatni mecz ligowy o awans do pucharów.
Polska została wybrana do organizacji mistrzostw Europy w piłce ręcznej. Czy ta dyscyplina będzie potrafiła to wykorzystać podobnie, jak działo się to w piłce nożnej?
- Nie możemy porównywać do siebie tych sportów. Jeżeli będziemy mieli szansę wykorzystać dobrze pieniądze, to pójdzie to w odpowiednim kierunku. Nasza dyscyplina w dalszym ciągu kuleje w Polsce. Są dwa kluby, który uzyskały markę na arenie międzynarodowej i o nich zaczęło się mówić. W ostatnich 15-20 latach polskie kluby nie były tak znane. Do Polski wrócił Bogdan Wenta, który objął kadrę i zrobił wynik razem z Danielem Waszkiewiczem. W to wszystko włączył się Damian Wleklak. Wydaje mi się, że organizacyjnie reprezentacja wygląda o wiele lepiej, niż podczas gdy ja w niej grałem. Wtedy nie wyglądało to profesjonalnie. Bogdan to popchnął dzięki swojej charyzmie. Teraz działa w klubie i swoją osobą ściąga sponsorów i buduje dobry zespół. Jak to pójdzie w dobrym kierunku, to jest szansa na grę Vive Targów w Final Four. Promocyjnie można to wykorzystać. Mam nadzieję, że zrobimy to lepiej niż Chorwaci. Oni na ostatnie mistrzostwa ściągnęli praktycznie wszystkich zawodników do Zagrzebia, żeby rok później się z nimi pożegnać.
Trochę brakuje w najwyższej klasie rozgrywkowej klubów z większych miast, jak Warszawa, Gdańsk, Poznań czy Wrocław…
- Nie wiem o co w tym wszystkim chodzi. Większe miasto to większe możliwości. W tych ośrodkach jest jednak dużo dyscyplin i konkurencja. Sponsora interesuje reklama. Żeby mieć możnych sponsorów, trzeba mieć wyniki. Im więcej o tobie mówią, tym lepiej. Tutaj jest ciężko zbudować coś od zera. Może być tak, jak w Kopenhadze. Tam jest sponsor strategiczny, który w II lidze wyłożył 3-4 miliony euro. Po wejściu do ekstraklasy, dał 10 milionów euro. O takich sponsorów jest bardzo ciężko. W tej chwili w Paryżu zespół, który się ledwo utrzymał w lidze podpisał umowę z Katarczykiem, który na ten rok zagwarantował 5 milionów euro, a na przyszły rok jest projekt, że milionów będzie kilkanaście. Mam nadzieję, że w Trójmieście, albo chociaż w Polsce znajdzie się ktoś taki, kto przyjdzie i powie - jestem z wami.
W okolicach lutego pojawiły się spekulacje medialne, że masz oferty z czołowych polskich klubów.
- I były to tylko spekulacje. Nie rozmawiałem z nikim z PGNiG Superligi. Ktoś sobie może coś dopisał od siebie. Jedyną osobą z Polski, z którą rozmawiałem był Damian Wleklak. Namówił mnie na powrót i bardzo się cieszę, że tu jestem.
Planujesz być w przyszłości trenerem?
- Obiecałem kiedyś żonie, że nigdy nie zostanę profesjonalnym trenerem. Jak najbardziej chciałbym się jednak pobawić w szkolenie dzieci i młodzieży. Zobaczymy jak to się będzie rozwijało w Gdańsku. Fajnie by było, gdyby klub założył akademię piłki ręcznej. Wychowanie fajnych zawodników, to też sztuka. Oni wychodzą spod twoich skrzydeł i fajnie by to wyglądało promocyjnie. Na takie coś mógłbym się zdecydować. Ciężko zostawić to z dnia na dzień po 24 latach. Temat powrotu powracał kilkakrotnie podczas tułaczki europejskiej. Na pewno brakowałoby mi adrenaliny, ruchu i piłki ręcznej. Trenując 2 razy dziennie przez całe życie nie da się z dnia na dzień tego rzucić. Taki powrót i granie z ludźmi, których znam bardzo dobrze, to coś fajnego.
Czyli nie odcinasz kuponów do emerytury?
- Absolutnie nie. Nie jestem tym typem człowieka i nie mam takiego charakteru. Jak grać, to na całego.