W tym artykule dowiesz się o:
Trzymali w napięciu od samego początku
- Prowadzą? Spokojnie, dowiozą do końca - takie zdanie z pewnością padło w niejednym polskim domu przy okazji wyjazdowego meczu z Kazachstanem, a także domowych z Danią i Armenią. Jednak za każdym razem Biało-Czerwoni dawali się dogonić przeciwnikom. Drugie połowy, a zwłaszcza ich dwa pierwsze kwadranse, nie były mocną stroną tego zespołu.
Ostatecznie jednak Kazachowie urwali w Astanie tylko jedno oczko (2:2), a Duńczycy i Ormianie opuścili PGE Narodowy bez punktów (wygrane Polaków 3:2 i 2:1), choć tym drugim przypadku Robert Lewandowski wybił z głów rywali myśli o zdobyczy dopiero w doliczonym czasie gry drugiej połowy. Siedem punktów po trzech spotkaniach okazało się dobrym punktem wyjścia.
Problem w tym, że kilka dni później wyszło na jaw, że między meczami w Warszawie kilku piłkarzy zabalowało i - delikatnie mówiąc - było nie w formie podczas spotkania z Armenią. Trener Adam Nawałka przeprowadził rozmowy wychowawcze i wyciągnął konsekwencje, głównie finansowe.
Nie drażnij lwa rumuńskimi petardami
I to przyniosło pozytywny skutek. W Święto Niepodległości (11.11.2016 r.) Polacy grali w Bukareszcie z Rumunią. Od początku meczowi towarzyszyła nerwowa atmosfera. Awantury między polskimi a miejscowymi kibicami zaczęły się w stolicy Rumunii już kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem.
W trakcie spotkania nie brakowało wyzwisk, wzajemnych docinek, a szczytem wszystkiego było rzucenie petardy przez kibiców gospodarzy w pole karne, nieopodal Roberta Lewandowskiego.
Polski napastnik został ogłuszony, ale po kilku minutach wrócił do gry. Odpowiedział na to zachowanie najlepiej, jak się dało, czyli dwiema bramkami (w 82. i 90. minucie), co w połączeniu z trafieniem Kamila Grosickiego dało Polakom pewne, trzybramkowe zwycięstwo.
Demony drugiej połowy powróciły w Podgoricy. Ale tylko na chwilę
Ponad cztery miesiące dzieliły mecz w Bukareszcie od kolejnego trudnego wyjazdu reprezentacji Polski. W Podgoricy Polacy znów podnieśli ciśnienie kibicom. Objęli prowadzenie po pięknej bramce Lewandowskiego z rzutu wolnego, ale po raz kolejny w drugiej połowie dali się zdominować i stracili bramkę.
Czarnogórcy pilnowali napastnika Bayernu jak oka w głowie, więc wykorzystał to Łukasz Piszczek, który przelobował Mladena Bożovicia i tym samym zapewnił trzy punkty podopiecznym Adama Nawałki.
Oto prawdziwe petardy!
Po kolejnej dłuższej przerwie na PGE Narodowy w Warszawie przyjechali Rumuni, których jeszcze raz skarcił Robert Lewandowski. Dwa razy z rzutów karnych, bo ekipa znad Morza Czarnego nie oszczędzała polskich piłkarzy, także we własnej "szesnastce". "Lewy" skompletował hat-tricka trafieniem z gry.
Delikatny niepokój zasiał gol Bogdana Stancu z ponad 20 metrów. Reprezentant Rumunii trafił do polskiej bramki z pomocą... łokcia Michała Pazdana. Niektórzy zaczęli się bać, że znów pod koniec meczu Polacy stracą koncentrację. Rumuni poprzestali jednak na jednej bramce, a czerwcowe zwycięstwo pozwalało z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Zimny prysznic w Kopenhadze
Nasi korespondenci relacjonowali ten mecz tak: "Piotr Zieliński źle podawał, Kamil Grosicki źle dryblował, Kamil Glik źle wyprowadzał piłkę spod własnej bramki, Łukasz Fabiański w stosunkowo łatwej sytuacji źle łapał piłkę, a Robert Lewandowski - mimo usilnych prób - nie był w stanie sforsować momentami agresywnie grającej defensywy rywala. Do tego niedyspozycja Łukasza Piszczka, wymuszona zmiana jeszcze w pierwszej połowie i chaos w defensywie".
Do dziś zastanawiamy się, czy reprezentacja Polski w ogóle przyleciała do Danii. Od początku podopieczni Adama Nawałki grali bojaźliwie i oddali pole przeciwnikom. Wrócili do kraju z bagażem aż czterech bramek, co nadszarpnęło zaufanie kibiców przed meczem z Kazachstanem.
"Halo, wszystko w porządku!"
Ze względu na to, co działo się kilka dni wcześniej w Danii, po raz kolejny pojawiło się mnóstwo znaków zapytania. Jednego mogliśmy jednak być pewni: tego, że Polacy nie zlekceważą Kazachów w meczu na PGE Narodowym.
Już w pierwszym kwadransie Arkadiusz Milik trafił na 1:0. W drugiej połowie prowadzenie Polaków podwyższył Kamil Glik. Później zaś gola numer 12 w tych eliminacjach zdobył Robert Lewandowski. Teoretycznie strzelił też trzynastą bramkę, ale sędzia Andris Treimanis nie uznał prawidłowego trafienia polskiego napastnika z rzutu wolnego. Piłka odbiła się tuż za linią bramkową, ale arbiter tego nie widział.
Zaufanie kibiców powróciło, ale wciąż jeszcze nie mamy w rękach biletów do Rosji. Te trzeba będzie wyrwać najpierw od reprezentacji Armenii w Erywaniu, a potem - o ile zajdzie taka konieczność - dopełnić dzieła z Czarnogórą w Warszawie.