- Dzień dobry panie Zdzisiu, jak forma?!
Gdy idziemy ulicami Radomia, co chwilę ktoś nas zaczepia. Pan Zdzisiu odpowiada, że forma doskonała. W poniedziałek stuknie mu 86 lat. Tłumaczy swoją życiową filozofię: ruch może zastąpić lekarstwo, ale żadne lekarstwo nie zastąpi ruchu. Dlatego Zdzisiek trzy razy w tygodniu wyciska na siłowni, do tego dwa razy basen. Zawsze przepływa kilometr.
Wstawili mu endoprotezę w prawym kolanie, poza tym jest jak nowy. Skóra pomarszczona, ale mięśnie twarde jak skała. Młodsi podchodzą przy ławeczce albo drążku, panie Zdzisiu, też byśmy tak chcieli w pana wieku. Mówi im, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie.
Wracamy właśnie ze stadionu Radomiaka, gdzie Radulski pracuje od 62 lat, obecnie jako masażysta. W Radomiu jest legendą.
Plan jest taki: najpierw pan Zdzisiu opowie swoje życie przy herbatce. Pokaże zdjęcia, bo nieraz słowa nie wystarczają. A jak już się nagadamy, skoczymy do baru mlecznego Bolek i Lolek. Chodzi dzień w dzień od dwóch lat, zawsze jest pysznie.
Otwieramy album.
Po tacie zostało mu jedno zdjęcie. I mała karteczka z odręcznie skreślonymi kilkoma zdaniami. Zna je na pamięć.
"Helenko, ja już z wojny nie wrócę. Jestem ciężko ranny, umrę na polu chwały. Wychowaj nasze dzieci na dobrych ludzi i patriotów".
Ostatni list od męża Helena Radulska trzymała przez lata jak relikwię.
Zdzisiek pamięta ojca jak przez mgłę. Przed wojną był ogrodnikiem w radomskich zakładach metalowych. Kiedy Zdziś miał dwa lata, wzięli tatę na front. Potem przyszła informacja z Czerwonego Krzyża, że Józef Radulski zginął gdzieś pod Brześciem. Dostał kulę, jak to na wojnie.
Mama została sama z piątką dzieci. Straszny czas.
Lata 40. Mieszkają na radomskim Nowym Świecie, w małym brązowym domu vis a vis cmentarza. Stoi do dzisiaj. Mama nie pracuje, bo ktoś się musi zająć dziećmi: Zdzisiem, jego dwiema starszymi siostrami i młodszymi braćmi. Rodzili się mniej więcej co 1,5 roku.
Radulskich znają wszyscy w okolicy. Porządni, ale strasznie biedni. Czasem pomagają im żebracy, którzy chodzą po gospodarskich domach za kromką chleba. Wyjadają środek, im przynoszą skórki. Helena moczy je w wodzie. Łyżka soli, tłuszczu, odrobina pieprzu i obiad gotowy. Dzieci to skóra i kości, ale ważne, że żyją.
Radulscy zajmują pokoik z kuchnią. Jest tak mała, że mieści się w niej jedna osoba.
Starsze dzieci pomagają, jak umieją. Na cmentarzu zbierają chrusty, które wiatr strącił z cmentarnych drzew. Matula pali nimi w piecu, ale noce i tak bardzo zimne. Dzieci tulą się mocno do siebie, żeby nie zamarznąć.
Matka śpi z Marysią i Basią, on z Józiem i Waldkiem na drugim łóżku. Trzeci zawsze w nogach, żeby się jakoś pomieścić.
Gdy przychodzi list od ojca, nawet nie płaczą. Wiedzieli, że nie wróci. Mama czyta, mówi sucho: ojciec wasz nie żyje. Po co ma ukrywać? Zdziś za długo o tym nie rozmyśla. Przykro mu. Ale nie wie tak naprawdę, co to znaczy stracić ojca.
Poza tym trzeba się zająć rodzeństwem.[b]
[/b]
Rodzinne spotkanie. Mama w czerwonym sweterku.
Żadnej kobiety nigdy tak nie kochał jak ją.
Pamięta mamę z tamtych lat. Czarne włosy do ramion zaczęły siwieć dużo szybciej niż powinny. Czasem Zdzisiu się zastanawiał, jak to jest, że w drobnym ciele mieści się tak wielkie serce.
Nocą często wyją syreny ostrzegające przed bombardowaniem. Matka bierze całą piątkę za ręce, biegną do przycmentarnej kaplicy. Na betonowych stołach leżą trupy. Ginie tylu ludzi, że grabarze nie nadążają z zakopywaniem. Sterta ciał, zaraz obok Helena z dziećmi, nad nimi niemieckie samoloty. Wycie silników, huk bomb.
Za dnia Zdziś też biega na cmentarz. Niemieccy żołnierze uzbrojeni w karabiny, a on w woreczek z piaskiem i miotełkę. Wypatruje wytwornych dam w eleganckich kapeluszach.
- Czy mógłbym szanownej pani wyczyścić nagrobek?
Potem szczęśliwy daje mamie kilka monet, a ona powtarza, uważaj na siebie, synku. Śmierć widzi się na każdym kroku.
Raz kumpel przylatuje na Nowy Świat, chodź, Zdzisiek, awantura w zakładach metalowych! Ponoć kilku pracowników podpadło Niemcom. Faktycznie. Przybiegają, a oni wiszą wzdłuż drogi na latarniach. Najpierw szok, nogi się uginają, potem się człowiek przyzwyczaja.
Jak się widzi nazistę, trzeba się ukłonić. Albo boli serce, albo tyłek. Raz Zdziś nie zdjął przed folksdojczem czapki, to go tak kopnął, że poleciał kilka metrów.
Okupacja niemiecka kończy się dla niego w pobliskich zakładach tytoniowych. Biegną z kolegami ukraść karton papierosów, matka wymieni je później na mąkę i cukier. Wchodzą przez dziurę w płocie. Nagle widzą żołnierzy, ale już bez swastyk. Mówią w innym języku. Tylko kopią tak samo mocno jak Niemcy.
Zdzisiek się ich nie boi. Słyszał przecież rozmowy dorosłych. "Ruscy nas wyzwolą. Stoją już nad Wisłą".
Wierzy, że będzie lepiej.
Aż do pokoiku Radulskich wpada żołnierz w brudnym mundurze z czerwoną gwiazdą. Patrzy na matkę z jakąś furią w oczach, rusza w jej stronę. Przerażone dzieci tulą się na łóżku. Choć Zdziś nie ma jeszcze dziesięciu lat, już rozumie. Zgwałci ją. Matula próbuje go ugryźć, ale Rusek nawet się nie krzywi. Zaraz zedrze z niej ubrania.
Dzieci zanoszą się płaczem. "Mamo, mamusiu! Zostaw ją!".
Nagle wchodzi drugi żołnierz. "Chodź, to nie czas!". Tamten chwile się waha, ale wychodzi. Uratowani. Chwilę tak trwają w bezruchu, potem udają, że nic się nie wydarzyło. Mamy nie złamie żadna wojna.
Dożyje 97 lat. Na końcu drogi Zdzisiek będzie siedzieć przy jej łóżku. Głaskać siwe włosy, całować pomarszczoną dłoń. Szeptać: Pamiętasz kartkę od taty? Wychowałaś nas, mamo, na dobrych ludzi, odpocznij już.
Matula umrze kilka godzin później.
Widzi pan, jak wyglądałem? - rozchmurza się pan Zdzisiu. Nie kryje dumy.
Jest 1954 rok. Jako osiemnastolatek idzie z kumplami na trening bokserski Broni Radom. Trener ich zaczepia, nie chciałby któryś spróbować? Chłopaki wypychają Zdziśka. W imię ojca i syna... Przecież nigdy nie boksował! Na dzielnicy wołają na niego Kotek, bo zwinny i sprytny, ale gdzież on do bitki?!
Za późno. Trener rzuca przepoconą koszulkę i za duże spodenki. Wskazuje: bij się z tym chłopakiem.
Zdzisiek kładzie na deski jednego. Drugiego. Trzeci już nie chce wyjść, trenerowi błyszczą oczy. Mówi, że Zdzisiek ma talent. Że będzie boksował, a on mu załatwi robotę. Następnego dnia czeka o jedenastej pod zakładami metalowymi.
Dostaje biały fartuch, czuje się kimś. Stawiają go przy taśmie, na której jadą pistolety. Przed południem kończy zmianę i leci na trening. Bije tak mocno, że wkrótce wygrywa mistrzostwa okręgu kieleckiego. Na mieście gadają, że Zdzisiek Radulski to król nokautu. Po każdej walce znoszą go z ringu na rękach, wiwatują. Na ulicy zdejmują przed nim kapelusz.
Aż nadchodzi ta przeklęta walka.
Zdzisiek nie pamięta już, jak wyglądał rywal (to było 70 lat temu!). Wie tylko, że runął po jego ciosie jak każdy inny. Najpierw znany scenariusz: tłum wiwatuje, Radulski szeroko się uśmiecha. Tyle że sędzia odlicza dziesięć sekund, a przeciwnik nadal bez ruchu. Wiwaty przechodzą w gwizdy. Na ring lecą butelki i buty.
"Zabiłeś człowieka, bandyto jeden!".
Potem Zdzisiek codziennie dzwoni do szpitala. Pięściarz budzi się dopiero po kilku dniach. Radulskiego boli ta historia, bo robią z niego łobuza! Poza ringiem nigdy nikogo nie uderzył. Walczył uczciwie. A tu nagle wyzywają od bandytów.
Staje przed lustrem i mówi: Koniec z tym, Zdzisiu.
Rzuca rękawice w kąt. Zaczyna ćwiczyć kulturystykę. Codziennie ćwiczy z dużymi kamieniami, ciało rośnie. Jeździ do Sopotu na mistrzostwa Polski. Ponoć na rynku pojawiają się pierwsze sterydy, ale Zdzisiek obiecuje sobie, że nie będzie koksował. Kupuje tylko na rynku w Radomiu końską kiełbasę, bo ma dużo białka. Ot, cały jego doping!
Pracuje wtedy w zakładzie Radoskór jako garbarz. Jego szef, były piłkarz, pyta któregoś dnia, czy nie pomógłby zawodnikom Radomiaka Radom. Ma odpowiadać za przygotowanie fizyczne.
I tak to się zaczyna.
Będzie już ponad 62 lata, jak pracuje w klubie. Prawie całe życie. Migawki:
1976 rok. Strajki w Radomiu. Zdzisiek stara się trzymać od polityki jak najdalej, ale nie zawsze się da. Prowadzi wtedy zajęcia na pływalni wojskowej, obok kwaterują zomowców. Leżą przy namiotach z bronią i amunicją. Kiedy Zdzisiek wraca z roboty, szwagier pokazuje mu, jakie pamiątki zostawili mu podczas zamieszek. Na plecach wszystkie kolory tęczy, słynna ścieżka zdrowia. Pałowali na oślep.
Władza gromadzi tłumy na stadionie Radomiaka, przemawia Gierek. Zdzisiek myśli, że na stadionie powinno się grać w piłkę, a nie organizować wiece polityczne. Przykry czas.
1985 rok. Bieda w klubie aż piszczy. Bywa, że Radomiak nie jedzie na mecz wyjazdowy, bo nie stać ich na autobus. Do głosu dochodzą krętacze, cała liga handluje punktami. W ostatnim meczu sezonu Radomiak wygrywa 5:1 z Górnikiem Wałbrzych. Ma tyle samo punktów co Śląsk Wrocław, ale gorszy bilans bramkowy.
Spada z ligi, a Zdzisiowi łzy ciekną po policzku.
Na awans do ekstraklasy Zdzisiek czeka 36 lat.
Znowu łzy, tym razem szczęścia. Radom w euforii. Ludzie na ulicy rzucają się Zdzisiowi w ramiona, cmokają w policzek. Ejże, starego chłopa będziecie całować?! Niby się obrusza, a tak naprawdę sam chętnie wycałowałby połowę miasta.
Ma nawet takie zdjęcie z kapitanem zespołu, Leandro. Zrobione zaraz po tym, jak awansowali. Zdzisiu powiesił je w korytarzu.
O! A to Basieńka kochana.
Poznają się w wojsku pod koniec lat 50. Zdzisiek żołnierz, Basia pracuje jako sekretarka. Lekka opalenizna, aksamitny głos. Zdziś zaprasza na herbatkę do Smakosza (kawy nie pija). Zakochuje się w Basi po uszy. Jej uśmiechu, pogodzie ducha, otwartości. Zabiera ją do kina Hel na melancholijne filmy, bo Basieńka lubi się wzruszyć.
A któregoś dnia mówi jej prosto z mostu: chciałbym być z tobą na zawsze!
Kupuje dobrego szampana i puka do jej rodziców. Nerwy niesamowite. Zaakceptują czy odprawią? "Szanowni państwo, chciałbym prosić państwa córkę o rękę".
Teściowie wyprawiają wesele. Przychodzi dwadzieścia osób. Zdzisiek i Basia tańczą tango.
W 1965 roku rodzi się Agatka, a trzy lata później Kasia. Mieszkają wtedy w małej klitce przy Chrobrego. Pobudka wczesnym rankiem. Jazda do żłobka zatłoczonym autobusem. Robota w Radoskórze. Trening kulturystyczny. Znowu zatłoczony autobus. Żłobek.
I tak leci dzień za dniem. Jak już dziewczynki są nieco większe, zamiast do żłobka, Zdziś jeździ na stadion, żeby zacząć dzień od przebieżki.
Basia dobrze wie, ile znaczy dla męża Radomiak.
Kocha ten klub nad życie.
Ukochaną drużynę poznaje się w biedzie. Kilka lat temu na stadionie gruchnęła wieść: Zdzisio Radulski umiera.
Potknął się na klatce schodowej, uderzył głową o schody. Przez trzy dni myślał, że umiera. Później się poprawiło, ale tylko na chwilę. Puka do córki, mieszka niedaleko pod dwudziestką piątką. Pije herbatkę, a tu znowu kryzys. Głowa boli, ledwo się trzyma na nogach. Mówi zięciowi, Januszek, wieź mnie do szpitala.
Lekarze: zrobił się skrzep, trzeba operować.
Kiedy się budzi, drużyna Radomiaka stoi nad łóżkiem. Myśli wtedy, że się z nimi żegna, ale trafił na dobrego chirurga. Przyjechał aż z Warszawy. Może do żony albo kochanki, zastanawia się Zdzisiu, ale to nieważne. Ważne, że głowa dobrze zoperowana i można wrócić na stadion Radomiaka.
Ludzie skandują: Zdzisio Radulski! Zdzisio Radulski!
Łzy znowu płyną ciurkiem.
No, wystarczy tego.
Albumy pochowane. Idziemy na naleśniki do Bolka i Lolka. Pan Zdzisiu się zastanawia, ilu jest takich w piłce jak on?
Lucek Brychczy przyszedł do Legii kilka lat wcześniej. Niedawno przy okazji meczu w Warszawie pojechał do niego z flaszeczką i swoją książką. Ale ostatnio Lucek podobno nie przychodzi na Łazienkowską, zdrowie już nie to.
Wokół Zdzisia coraz mniej ludzi.
Na cmentarz zawsze idzie uzbrojony w znicze. Młodsza siostra pochowana w Toronto, gdzie wyemigrowała. Ale starsza tutaj leży. Tak jak Waldek, złapał żółtaczkę w szpitalu i po nim. Józek - rak wątroby.
No i Basia. Nie ma jej już od 1979 roku. Też rak. Kiedy odchodziła, prosiła Zdzisia, zaopiekuj się córkami. Został sam z Agatką i Kasią, jedenaście i trzynaście lat. Wcześniej nie tykał żelazka i nie zbliżał się do pralki, w kuchni robił tylko herbatę. Ale jak mus, to mus.
Gdyby dziś mógł porozmawiać z Basią, powiedziałby jej: Widzisz, dałem radę. Agata skończyła AWF, a Kasia studia medyczne, wyjechała do Toronto. Ojca rozpiera duma.
Tęskno nieraz za Basią, ale na tamten świat Zdzisiek się nie wybiera.
W poniedziałek będzie wielka zabawa. 86. urodziny to w końcu nie byle co (piszą wszędzie, że dopiero 85., ale on wie swoje). Zięć ma bar Nasza Szkapa. Dwieście metrów od dworca, konie namalowane na kamienicy. Łatwo trafić.
Zdzisiu już powiedział zawodnikom Radomiaka, że ma dwa życzenia. Po pierwsze, dociągnąć do seteczki (powinno się udać). I doczekać mistrzostwa Polski Radomiaka. Czwarte miejsce w ekstraklasie to świetna sprawa, ale przecież może być jeszcze piękniej, prawda?
Tu pan Zdzisiu też jest dobrej myśli. Chłopcy mają jeszcze czas.
Zobacz także:
Błyskawiczna bramka Rakowa. Radomiak nie potrafił odpowiedzieć
Wisła Płock kontra podrażniony Piast Gliwice
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: tego jeszcze nie widzieliśmy! Kapitalna obrona rzutu karnego