Obiecał Beckhama, a potem Messiego. Laporta zostawi spaloną ziemię

Getty Images / Adria Puig/Anadolu Agency / Na zdjęciu: Joan Laporta
Getty Images / Adria Puig/Anadolu Agency / Na zdjęciu: Joan Laporta

Wjechał do Barcelony na białym koniu, jednak szybko może z niego spaść. Nie naprawił finansów klubu, stracił Leo Messiego. Kredyt zaufania dla Joana Laporty szybko się skończył.

Rok 2003. Barcelonie daleko było do potentata w Hiszpanii. Ba, drużyna zajęła dopiero szóste miejsce, a wyprzedzili ją Celta Vigo, Deportivo czy przede wszystkim Real Madryt. W lutym prezydent Joan Gaspart złożył dymisję po 2,5 roku sprawowania urzędu z powodu katastrofalnych wyników drużyny i ogłosił wcześniejsze wybory w Barcelonie.

Jednym kandydatów był nie kto inny jak Joan Laporta. Działał jeszcze z większym rozmachem niż obecnie, a jedną z obietnic Laporty było... sprowadzenie Davida Beckhama. To była wówczas największa gwiazda w Premier League. Pojechał nawet do Anglii, aby negocjować jego transfer.

Minęło kilka tygodni i Beckham faktycznie trafił do Hiszpanii, jednak do Realu Madryt. Tam przez cztery lata rozegrał dla Królewskich 116 meczów.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co za strzał! Wyskoczył w powietrze i... (ZOBACZ)

On nigdzie nie odejdzie

Laporta słynie z niecodziennych metod pracy. W przeszłości potrafił zarządzać twardą ręką, nie bał się kontrowersyjnych decyzji. Beckham okazał się tylko gruszką na wierzbie, jednak za jago kadencji na Camp Nou trafił choćby słynny Ronaldinho, który zapisał się złotymi zgłoskami w Katalonii.

Wtedy Laporta zdecydowanie "kupił" kibiców. To on wymyślił Pepa Guardiolę w roli pierwszego trenera Barcy. To był strzał w dziesiątkę, który zrewolucjonizował klub na wielu płaszczyznach. Wygrał Ligę Mistrzów, potem odszedł w 2010 roku, jednak kibice wiedzieli, że można na nim polegać.

Barcelona była na fali, a jej szczyt obserwowaliśmy w 2015 roku, gdy sięgnęła po potrójną koronę. Od tego momentu coś pękło. Najpierw sprzedaż Neymara, nietrafione transfery, a na końcu kolosalne długi, które nie pozwoliły w klubie zatrzymać Leo Messiego. Poprzedni prezydent Josep Bartomeu zostawił po sobie spaloną ziemię i atmosferze skandalu odszedł z Barcelony. W jego miejsce jednym z kandydatów był właśnie Laporta.

Szybko zaskarbił sobie ponowną sympatię kibiców. W grudniu 2020 roku wywołał dużą burzę w samej stolicy Hiszpanii. Zamieścił ogromny baner na budynku, który znajduje się około 100 metrów od stadionu Realu Madryt. "Nie mogę się doczekać, aby Was ponownie zobaczyć" - czytaliśmy na wielkiej plandece reklamowej.

Laporta obiecywał, że wyciągnie zespół z kryzysu. Zapewniał także, że...Lionel Messi na 100 procent zostanie na Camp Nou.

Yes, we can

Hiszpan wprowadził dużo optymizmu do klubu. Kolejne trupy wypadały mu z szafy, i musiał robić wszystko, aby ugasić pożar. Z drugiej strony miał nieco ułatwione zadanie. Był niczym Zbigniew Boniek po kadencji Grzegorza Laty - co by nie zrobił i tak byłoby lepiej.

59-latek wjechał do Barcelony na białym koniu, jednak już pojawiła się wyraźna rysa na szkle. Przez wiele tygodni zapewniał o porozumieniu z Messim, a gdy padło hasło "sprawdzam", Argentyńczyk musiał najprawdopodobniej odejść z klubu (Barcelona złożyła Messiemu ostatnią ofertę).

- Wynagrodzenia obejmują 110 procent przychodów klubu. Zgodnie z przepisami ligi hiszpańskiej nie mamy żadnego wolnego miejsca. Ze smutkiem informuję, że przejęliśmy klub w fatalnej sytuacji finansowej. Nie mamy żadnego pola manewru, jeśli chodzi o budżet płacowy. Rzeczywisty stan finansów Barcelony jest zdecydowanie gorszy, niż nam przedstawiano - bronił się Laporta.

Kibice jednak tego nie kupią. Dla nich już zawsze będzie prezydentem, który stracił Leo Messiego. Ikonę futbolu, najważniejszego piłkarza w historii Barcelony. Najlepszego strzelca i najbardziej utytułowanego gracza.

Zobacz także:
Łukasz Fabiański - bramkarz wiecznie niedoceniany
Artur Boruc zabrał głos przed arcyważnym meczem. "Zawsze mam tremę"
 

Źródło artykułu: