Maciej Kmita: Legio, z czym do Europy? [OPINIA]

PAP / Radek Pietruszka / Na zdjęciu: Mateusz Hołownia i Rauno Sappinen walczą o piłkę
PAP / Radek Pietruszka / Na zdjęciu: Mateusz Hołownia i Rauno Sappinen walczą o piłkę

Legia pokonała Florę Tallin (2:1) w pierwszym meczu II rundy eliminacji Ligi Mistrzów, ale "niech te plusy nie przysłonią nam minusów", jak mawiał prezes Ryszard Ochódzki. Mistrz Polski wygrał, ale w Europie z taką grą nie ma czego szukać.

To miał być przyjemny wakacyjny wieczór w letnim kinie pod chmurką, który przerodził się w koszmar minionego lata. Łazienkowską 3 nawiedziły estońsko-słowackie demony. Mistrz Polski odpadał już w przeszłości i z mistrzem Estonii (Wisła), i ze złożonym z byłych graczy Ekstraklasy mistrzem Słowacji (sama Legia). A Flora to przecież mrożąca krew w żyłach polskich kibiców kombinacja Levadii Tallin i Spartaka Trnawa.

Legia wygrała - dopiero po golu w doliczonym czasie gry, ale wygrała - więc o kompromitacji akurat w tym spotkaniu mówić nie można, ale nieuchronnie zbliżającą się katastrofę wieszczyć już można. Czesław Michniewicz nie dowierzał (albo dobrze grał zdziwienie) i przy linii bocznej nawet nie starał się tego ukryć, jak jego zespół wygląda na tle Flory.

Czyli rywala z 53. ligi Europy według rankingu UEFA. Za Estonią są w nim tylko San Marino i Andora. Słabszego przeciwnika na drodze do Ligi Mistrzów trudno sobie wyobrazić. Pieniądze nie grają, ale wiele mówią. W lidze estońskiej połowa klubów ma status półamatorskich. Dobra pensja oznacza tam 2,5 tys. euro miesięcznie, a największe gwiazdy Premium Ligi mogą liczyć na 4-5 tys. euro. Dla legionistów, którzy nie radzili sobie z 38-letnim Konstantinem Vassiljevem czy Sergeiem Zenjovem, transferowym niewypałem Cracovii, to nie są nawet tygodniówki.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: przyjął piłkę na własnej połowie, a potem... Coś nieprawdopodobnego!

A jednak, długimi momentami to Legia wyglądała jak rywal z niżej notowanej ligi. Zepchnięta do głębokiej defensywy, nieradząca sobie z atakiem pozycyjnym przeciwnika, z uwijającym się na linii bramkowej jak w ukropie Arturem Borucem. Przecież Król Artur w takim spotkaniu powinien rozsiąść się w polu karnym na tronie i dać się wachlować Żylecie, a nie gimnastykować się między słupkami i ratować zespół.

Piłkarze mistrza Polski po takim kompromitującym występie powinni uderzyć się w pierś. To oczywiste. Ale także trener Michniewicz też powinien spojrzeć w lustro, bo zawstydził go 34-letni Juergen Henn. Owszem, Legia wygrała, ale zadecydował o tym błysk Bartosza Kapustki i stały fragmenty rozpaczy z doliczonego czasu gry. Michniewicz nie dowierzał w to, co widzi i nie był w stanie na to zareagować. Był bezradny. Przestawieniem szklanek na kontuarze w studiu zaimponuje określonej, wąskiej grupie odbiorców. Większość oczekują wyniku na boisku.

Gol Kapustki był ozdobą spotkania, ale obrazkiem meczu było zachowanie Dariusza Mioduskiego, prezesa i właściciela Legii. Za jego kadencji, czyli od sezonu 2017/18, Wojskowi ani razu nie dostali się do fazy zasadniczej rozgrywek UEFA. Przejął klub na wyłączność w marcu 2017 roku i od tego czasu bramy Ligi Mistrzów przed Legią zamykali rywale z Kazachstanu, Słowacji i Cypru, a Ligi Europy - przeciwnicy z Mołdawii, Luksemburga i Szkocji.

To bilans wstydu dla klubu, który wcześniej przez cztery sezony, za prezesury Bogusława Leśnodorskiego, regularnie grał w Lidze Europy (3) i Lidze Mistrzów (1). Ba, ta europejska niemoc Legii zaczęła się w pierwszym sezonie po jej występie w fazie grupowej Champions League, na którym klub zarobił 116 mln zł.

Nic więc dziwnego, że po wyrównującym golu Rauno Sappinena Mioduski zamienił się w kłębek nerwów. Zapomniał o dobrych manierach i Paulo Sousę, który był gościem w jego loży, zostawił samego sobie. Stanął za jego plecami i ściskał oparcie swojego krzesełka, aż zbielały mu kłykcie. Dobrze, że powstrzymał się chociaż przed obgryzaniem paznokci i teatralnym rwaniu włosów z głowy.

Rafael Lopes uchronił Legię przed kompromitacją, a Mioduskiego przed gniewem kilkunastu tysięcy kibiców, ale problem w tym, że gol Portugalczyka jedynie odsunął ten wyrok w czasie. Być może tylko o tydzień. Legia z taką grą w Europie po prostu nie ma czego szukać. W kolejnej rundzie na Wojskowych czeka przecież Dinamo Zagrzeb albo Omonia Nikozja. Skoro pod ścianą postawili ją Estończycy z Flory, to strach pomyśleć, jak będą wyglądały jej mecze z mistrzami Chorwacji albo Cypru.

A propos Sousy, selekcjoner na własne oczy mógł przekonać się, że jednak warto oglądać mecze polskich drużyn. Raptem trzy minuty wystarczyły do tego, by Kapustka udowodnił Portugalczykowi, że - mówiąc obrazowo - w Polsce po ulicach nie chodzą białe niedźwiedzie. Legionista na oczach selekcjonera przeprowadził zakończony golem rajd, jakiego nie powstydziłby się nawet Leo Messi.

Być może Sousa, dla którego było to dopiero piąte (!) obejrzane na żywo w Polsce spotkanie, pomyślał wtedy, że jednak popełnił błąd, ignorując Kapustkę przy kompletowaniu kadry na Euro 2020. A sam piłkarz nie po raz pierwszy zachwycił taką fenomenalną akcją. Przecież sześć lat temu Adam Nawałka "zakochał się" w nim po podobnym golu w meczu z Koroną Kielce. To był impuls, pod wpływem którego Nawałka postanowił powołać go do reprezentacji.

Zobacz bramkę Kapustki z Koroną... :

[b]... i z Florą:

[/b]

To nie są akcje, na które stać każdego. Niestety, tym razem Kapustka nie zdobędzie w ten sposób zaproszenia na zgrupowanie kadry. Ciesząc się z gola, doznał urazu kolana, który może wykluczyć go z gry na długie miesiące.

Maciej Kmita

Źródło artykułu: