Z Legią sięgał po mistrzostwo, Puchar Polski, Puchar Ligi oraz Superpuchar. W Poznaniu dołożył ważną cegiełkę do utrzymania w ekstraklasie. Jego przenosiny do "Kolejorza" wzbudziły kontrowersje, jednak po latach przyznaje, że był bliski wykonania jeszcze bardziej ryzykownego ruchu.
Mecz Lecha z Legią w niedzielę. Początek o godzinie 17.30.
Szymon Mierzyński, WP SportoweFakty: Gdy jesienią 2002 roku przenosił się pan do Lecha Poznań, wielu jego kibiców patrzyło na ten ruch z niedowierzaniem, a wręcz podejrzliwością. Nagle do ich klubu trafił człowiek kojarzony głównie z Legią Warszawa.
Sylwester Czereszewski: To nie było do końca tak, bo do Lecha przychodziłem nie z Legii, lecz z AEL Limassol. Cypryjczycy podpisali ze mną kontrakt, zagrałem w sparingach, ale w jednym z nich doznałem kontuzji i przez to, że miałem naderwane więzadła, od razu chcieli zerwać umowę. Nie miałem zamiaru się na to godzić. Podałem ich do sądu i wygrałem, a co ciekawe, sprawę prowadził adwokat nie z Polski, a właśnie z Limassol. Gdyby Francesco Totti przeszedł z Romy do Lazio, to może byłaby wielka afera, ale mój przykład nie jest podobny. Przez sporą część kariery byłem przecież związany ze Stomilem Olsztyn.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesięwsporcie: co za strzał! Tę bramkę można oglądać w nieskończoność
Przed przyjściem do Lecha były jakieś inne opcje?
Miałem dwie oferty. Jedna była z Wisły Płock, a druga właśnie z Lecha. Wygodniej byłoby podpisać umowę w Płocku, bo miałbym tam bliżej z Warszawy. Brałem jednak pod uwagę otoczkę, poza tym wydawało mi się, że w Poznaniu będą ambitniejsze cele. Zastanawiałem się jak zareagują kibice "Kolejorza", lecz w życiu piłkarza jest tak, że idziesz po prostu tam, gdzie cię chcą. Po latach mogę powiedzieć, że nie miałem żadnych problemów z kibicami. Często jeździłem nad morze, gdzie wakacje spędzało wielu ludzi zarówno z Poznania, jak i Warszawy i nigdy nie zdarzyło mi się nic przykrego. Ludzie zawsze patrzą jakim kto jest człowiekiem, a ja starałem się być w porządku.
A fani Legii? Oni też przełknęli fakt, że poszedł pan do jednego z największych rywali?
Wiosną 2003 roku przyjechałem z Lechem do Warszawy i zagrałem przeciwko Legii. Gospodarze wygrali 2:0, a gdy wchodziłem na boisko z ławki, słyszałem dosłownie pojedyncze gwizdy. Nic szczególnego się nie działo. Szczerze mówiąc, myślałem, że będzie gorzej. Kibice Legii dobrze wiedzieli, że w pewnym momencie klub nie był już mną zainteresowany, więc musiałem szukać nowego pracodawcy.
Niewiele jednak brakowało, a trafiłby pan do Widzewa. Tego już mogliby nie przełknąć.
To zabawna historia. Gdy skończyła mi się umowa w Lechu, wylądowałem ostatecznie w Górniku Łęczna, jednak najpierw pojechałem na rozmowy do Łodzi. Byłem nawet na obozie w Niemczech, rozmawiałem o warunkach kontraktu z Andrzejem Grajewskim, ale się nie dogadaliśmy. Tam budowała się całkiem niezła ekipa, do Widzewa trafili Piotr Mosór, Jerzy Podbrożny i Zbigniew Robakiewicz. Ja tam jednak nie zagrałem. Przyjąłem ofertę Górnika Łęczna i gdy przyjechałem z nim potem na Legię, gwizdy były już większe. Ci, którzy wiedzieli, Lecha byli mi skłonni odpuścić, ale negocjacji z Widzewem niekoniecznie.
Dlaczego nie został pan w Lechu? Pięć goli to nie był super dorobek, jednak w tamtej drużynie był pan jednym z większych nazwisk.
Miałem roczny kontrakt, który nie został przedłużony. Wiosną wchodziłem już z ławki, choć strzeliłem bardzo ważnego gola Szczakowiance w Jaworznie. Tamto spotkanie w dużej mierze zdecydowało o utrzymaniu "Kolejorza". Mimo to trener Bohumil Panik nie stawiał na mnie regularnie. Rywalizowałem z Krzysztofem Gajtkowskim, który trafił do Poznania w przerwie zimowej. On był mały i szybki, ja większy. Mogliśmy stworzyć fajny duet napastników.
Jak układały się pańskie relacje z Bohumilem Panikiem? Czesi narobili w Lechu dużego zamieszania. Jego następca Libor Pala był żegnany chusteczkami higienicznymi po zaledwie pięciu meczach nowego sezonu.
Kiedyś sobie policzyłem, że pracowałem w sumie z 19 trenerami w ekstraklasie, ale z żadnym nie miałem kłopotów. Jeśli ktoś daje radę sportowo, to nie przejmuje się innymi sprawami. Słyszałem historie o czerpaniu energii z morza, sam na szczęście nigdy podobnej nie przeżyłem.
Sercem bliżej panu do Stomilu Olsztyn czy Legii Warszawa?
Często jestem o to pytany, ale to zawsze były dwa różne światy, które trudno porównywać. W Olsztynie walczyliśmy o utrzymanie i każde zwycięstwo dawało ogromną radość, bo było na wagę złota. W Warszawie wygrywanie meczów było codziennością, tam liczył się tylko tytuł mistrzowski. Wielu sobie nie radziło z presją, mimo że niektórzy byli piłkarsko lepsi ode mnie. Ktoś mógł być mistrzem swojego podwórka, a w Legii nie grał. Szlak przetarł mi Tomasz Sokołowski, który odszedł ze Stomilu do Legii rok wcześniej. On miał okazję pograć jeszcze z Leszkiem Piszem, Zbigniewem Mandziejewiczem czy Markiem Jóźwiakiem. Ja doszedłem trochę później. Walka o skład zajęła mi raptem pięć kolejek. Gdy już wskoczyłem do podstawowej jedenastki, występowałem w niej regularnie przez kilka lat.
Niedługo później miał pan najlepszy okres w reprezentacji Polski. Dwa gole w wyjazdowym meczu eliminacji Euro 2000 z Bułgarią wciąż wywołują ciarki?
Dobrze mi wtedy szło zarówno w klubie, jak i w kadrze. Wygraliśmy w Burgas 3:0 i kibice reprezentacji kojarzą mnie pewnie głównie z tego spotkania. Zrobiliśmy coś wielkiego. Bułgarzy raptem cztery lata wcześniej zajęli 4. miejsce na mundialu w USA, wciąż mieli w składzie Christo Stoiczkowa, a my ich rozbiliśmy w wyjazdowym meczu. Szkoda, że tamte eliminacje zakończyły się porażką.
Dało się zrobić coś więcej?
Uważam, że nie. Mieliśmy w grupie jeszcze Anglików i Szwedów. Z tymi pierwszymi zawsze były problemy, bo albo skarcił nas Gary Lineker, albo ręką gola zdobył Paul Scholes. To jest drużyna, której poziomu pewnie nigdy nie osiągniemy. Wątpię, żebyśmy dożyli czasów, w których im dorównamy. Wystarczy spojrzeć choćby teraz, ile mają zdolnej młodzieży. Szwecja też była w tamtych eliminacjach bardzo mocna. Przecież w ostatnim meczu miała już awans, a nam wystarczył remis na Rasundzie. Nawet tej szansy nie potrafiliśmy wykorzystać. Przegraliśmy 0:2 i baraże przeszły nam koło nosa.
Tuż przed klasykiem Lech Poznań zmienił trenera. To dobra decyzja?
Jestem daleki od popierania pochopnych roszad, ale tu sytuacja wygląda inaczej. Dariusz Żuraw miał dwa lata i jesienią narobił nam ze swoimi zawodnikami ogromnych apetytów. Mecz w Poznaniu z Benficą Lizbona wyglądał bardzo przyzwoicie, jednak to co działo się później, jest nie do obronienia. Nie dziwię, że trener został zwolniony. Klub z takim potencjałem, możliwościami finansowymi i naprawdę mocną kadrą nie może być w środku tabeli ekstraklasy.
Kibice "Kolejorza" domagają się większych zmian - także w pionie sportowym.
Nie dziwię im się. Klub chciałby zarabiać na wychowankach, ale trybuny mają zupełnie inne oczekiwania. Lech powinien deptać po piętach Legii, zamiast tego ma tylko pojedyncze wzloty. W ostatnim czasie zespół wyglądał najwyżej przeciętnie, a zazwyczaj słabo, czy wręcz fatalnie. Każda zmiana musi teraz dać pozytywny efekt, gorzej już być nie mogło.
Maciej Skorża to dobre lekarstwo na problemy Lecha?
Zna ekstraklasę i ma duże doświadczenie, więc powinien sobie poradzić, choć różnie z tym bywa. Czasem sukces w dużej mierze zależy od czynników przypadkowych. Osobiście bardzo cenię Waldemara Fornalika, który wcale nie pracował w najsilniejszych klubach, jednak gdziekolwiek się pojawił, zawsze robił dobre wyniki.
Piotr Rutkowski dotąd miał ogromny wpływ na budowę składu Lecha. Odda część władzy Maciejowi Skorży? Któryś z nich będzie musiał ustąpić.
Zatrudniając tego trenera, władze Lecha doskonale wiedziały na co się piszą, więc sądzę, że nie będzie nieporozumień. Maciej Skorża oczekuje dużej swobody i raczej ją dostanie.
O Legii za to mówi się, że wreszcie ma odpowiedniego trenera. Wygląda na to, że Czesław Michniewicz w cuglach wywalczy mistrzostwo, choć prawdziwa weryfikacja przyjdzie dopiero w europejskich pucharach. Jest szansa, że legioniści w nich nie zawiodą?
Zanim zaczniemy oceniać trenera Michniewicza za występy w Europie, nie bagatelizowałbym jego wyników w lidze. Niejeden miał kłopoty z wywalczeniem tytułu, a on robi to w naprawdę dobrym stylu. Ostatnio na Łazienkowską przyjechał wicelider i po kwadransie było 3:0. Legia jest skuteczna, pewna siebie i już nie wygrywa meczów w męczącym stylu. Pewnie niedługo zapewni sobie mistrzostwo, a wtedy trzeba się skupić na zatrzymaniu wszystkich kluczowych piłkarzy. Na razie kierunek jest dobry. Myślę, że jesień zapowiada się znacznie lepiej niż poprzednia, gdy legioniści odpadli z Karabachem Agdam. Trzeba zacząć gonić Europę, ona nam ostatnio strasznie uciekła.
Sami jesteśmy sobie winni. Kluby z wielu biedniejszych dotąd krajów zaczęły się bogacić, ale Legia czy Lech też nie są biedne i mają na tyle wysokie budżety, że powinny być chociaż europejskimi średniakami. Zamiast tego do fazy grupowej trafiają sporadycznie.
Trudno się nie zgodzić. 20 lat temu polskim piłkarzom opłacało się wyjeżdżać na Cypr, bo tam mieli znacznie lepsze zarobki. Teraz czołowy zawodnik Legii już by takiej oferty nie przyjął. W Polsce może dostać podobny kontrakt. Tym bardziej trzeba to w końcu przełożyć na wyniki pucharowe.
Jaki będzie wynik klasyku w niedzielę?
Legia ma taką sytuację w tabeli, że zagra na luzie, a Lech się pewnie mocno napnie. Stawiam na 2:1 dla Legii. Na szczęście lechitów ich kibice tego nie zobaczą. Nie będzie więc gniewu trybun.
Czytaj także:
PKO Ekstraklasa. Dariusz Żuraw zwolniony z Lecha Poznań!
Reprezentant Polski stracił połowę świąt przez koronawirusa