Puchary jak pocałunek śmierci. Lech Poznań sam nadstawił policzek

WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: piłkarze Lecha Poznań
WP SportoweFakty / Krzysztof Porębski / Na zdjęciu: piłkarze Lecha Poznań

Awans do fazy grupowej europejskich pucharów to sprawa prestiżowa i sowicie nagradzana. Medal ma jednak drugą stronę - w przypadku polskich klubów sukces zazwyczaj oznacza początek kłopotów. Lech Poznań nie oszukał przeznaczenia.

Kończąca się runda potwierdziła, że polskim drużynom godzenie występów w PKO Ekstraklasie z walką w fazie grupowej europejskich rozgrywek przychodzi z wielkim trudem. Sezon jest specyficzny, okoliczności nietypowe, a kalendarz wyjątkowo napięty - nie zmienia to jednak faktu, że poznański Lech wpisał się w pewien schemat, który w przypadku polskich klubów rywalizujących na arenie międzynarodowej staje się już tradycją.

Kolejorz zakończył rundę jesienną na 8. miejscu. Z 42 możliwych do zdobycia punktów zdobył tylko 17 - to raptem 41 proc. Drużynie Dariusza Żurawia bliżej dziś do spadku niż do mistrzostwa Polski. Nad zamykającym tabelę Podbeskidziem Bielsko-Biała ma 8 punktów przewagi, a jego strata do przewodzącej stawce Legii Warszawa wynosi 12 "oczek".

Klęska wielowymiarowa

W XXI wieku zespołom z Polski dwunastokrotnie udało się awansować do rozgrywek grupowych europejskich pucharów. W kilku przypadkach próba łączenia rywalizacji na różnych frontach kończyła się klęską na każdym z nich. W bolesny dla siebie sposób szlaki przecierała Amica Wronki, która w sezonie 2004/05 zakwalifikowała się do Pucharu UEFA - była to pierwsza edycja tych rozgrywek z fazą grupową. Drużyna Macieja Skorży okazała się książkowym przykładem outsidera, dostawała lekcję od każdego, choć wcale nie trafiła na potęgi: 0:5 z Rangers, po 1:3 z Grazer AK oraz AZ Alkmaar, na koniec 1:5 z AJ Auxerre.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co za gol! Ręce same składały się do oklasków

Amica pod żadnym względem nie była gotowa na występy w Europie, o czym świadczą również jej wyniki z tamtego okresu w rodzimej lidze, gdzie w czterech spotkaniach zdołała wywalczyć sześć punktów, zdobywając jedynie dwie bramki. Co ciekawe, runda jesienna w Ekstraklasie kończyła się wówczas tak szybko, że dwa mecze pucharowe na przełomie listopada i grudnia Amica rozgrywała, gdy reszta ligi była już na urlopach.

Dwa lata później okazało się, że wroniecka drużyna wcale nie była tak beznadziejna w godzeniu występów w kraju i na arenie międzynarodowej. Perspektywę zmieniła Wisła Kraków, która rywalizując w fazie grupowej Pucharu UEFA, napytała sobie dużej biedy w Ekstraklasie. Biała Gwiazda dowodzona przez Dragomira Okukę niczego szczególnego w Europie nie pokazała.

Zdołała pokonać FC Basel, co było dla niej jedynym pozytywnym aspektem tamtej jesieni. Wisła kompromitowała się w lidze: w czasie gry w Pucharze UEFA zgromadziła zaledwie pięć punktów w pięciu kolejkach Ekstraklasy. Sezon 2006/07 okazał się dla krakowskiego klubu katastrofą, a ósme miejsce w końcowej klasyfikacji było najniższym od dekady.

Również Lech w rozgrywkach 2015/16 zapłacił w lidze wysoką cenę za jesienne wojaże po Europie. Tam niby nie przyniósł wstydu (pięć wywalczonych punktów, wyjazdowa wygrana z Fiorentiną), zarazem jednak zrobił niewiele, by jego udział w Lidze Europy ktokolwiek poza Poznaniem pamiętał dłużej niż przez miesiąc. Sytuację w Ekstraklasie szefowie Kolejorza ratowali zmianą szkoleniowca. Jan Urban poprawił wyniki w lidze, jednak jego zatrudnienie było rozwiązaniem na krótką metę. Wiosnę Lech miał przeciętną, a rundę finałową fatalną - strat z pierwszej części sezonu nie udało się nadrobić, co dało dopiero siódmą pozycję na finiszu.

Sztuka wyboru

Polski klub zwykle musi wybierać. Sytuacja nie pozwala na trzymanie dwóch srok za ogon, zatem trzeba decydować, na które rozgrywki położyć nacisk. Jeśli postawi się na zmagania pucharowe, potencjalny sukces może przysłonić krajowe niepowodzenia. Kapitalne mecze Lecha z Manchesterem City i Juventusem czy wyrównane batalie z Bragą już w fazie pucharowej Ligi Europy pamiętają wszyscy, lecz kto kojarzy, które miejsce zajął Kolejorz w Ekstraklasie w sezonie 2010/11? Dopiero piąte, a przecież do rozgrywek przystępował jako obrońca tytułu.

Tak wyraźny spadek był pokłosiem koszmarnej postawy poznańskiego zespołu w lidze w okresie od września do listopada. Brawurowe wieczory na międzynarodowej scenie Lech przeplatał z ponurymi popołudniami na własnym podwórku. W czasie rywalizacji w fazie grupowej LE drużyna najpierw Jacka Zielińskiego, a potem Jose Marii Bakero zdobywała średnio 1,1 punktu na mecz w Ekstraklasie! Trudno było odmówić Kolejorzowi potencjału, notował jednak niesłychaną liczbę wpadek z rywalami z dolnych rejonów tabeli.

- Przy odpowiednim podejściu klubu i dobrze zbilansowanej kadrze da się pogodzić ligę z rozgrywkami pucharowymi. Nasz podstawowy problem stanowiła właśnie kadra, która była bardzo wąska. Po zdobyciu mistrzostwa drużyna praktycznie się nie zmieniła, poza odejściem Roberta Lewandowskiego. Na dwóch frontach graliśmy praktycznie 16-17 zawodnikami, przez co nie byliśmy w stanie poradzić sobie przy takiej intensywności spotkań. Przypłaciłem to utratą posady - wspomina trener Zieliński.

- Kiedy gra się co trzy dni, trudno o trening czy właściwą regenerację. Bywało tak, że z meczu pucharowego wracaliśmy w piątek nad ranem, po kilku godzinach snu spotykaliśmy się na popołudniowym rozruchu. Wtedy sprawdzaliśmy, w jakiej dyspozycji są poszczególni piłkarze. W sobotę rano zajęcia, a potem wyjazd w Polskę. Wiele czasu w autobusie, żeby w niedzielę, dajmy na to o godzinie 14.30, rozegrać spotkanie ligowe. A w Ekstraklasie na tamtego Lecha każdy rywal mobilizował się szczególnie. Nikt z nas jednak nie narzekał: Liga Europy stanowiła wielkie wyzwanie, warto było to przeżyć - mówi Zieliński.

Pod wieloma względami bliźniaczy był przypadek krakowskiej Wisły z następnego sezonu. Też wyszła z grupy w Lidze Europy (choć w mniej efektowny sposób, mając zdecydowanie łatwiejszy zestaw przeciwników), także zmieniła w trakcie trenera - Kazimierz Moskal za Roberta Maaskanta - i również odpadła w 1/16 finału. A przede wszystkim, idąc tropem Lecha, jako mistrz zawaliła rozgrywki Ekstraklasy. Siódma lokata na finiszu rozgrywek mogła wtedy uchodzić za wypadek przy pracy, okazała się jednak końcem ery sukcesów i zwiastunem znacznie gorszych czasów.

- Na wynik składają się zarówno zdolności piłkarzy, jak i szkoleniowca. O umiejętności rotowania składem przez trenera można jednak mówić dopiero wtedy, gdy kadra jest odpowiednio szeroka i wyrównana. Możliwość wymiany jednego bądź dwóch graczy pomiędzy meczami to za mało - podkreśla Zieliński, dodając: - Inna kwestia to podejście zawodników. Czasami piłkarzowi trudno znaleźć motywację na spotkanie ligowe, skoro kilkadziesiąt godzin wcześniej grał w europejskich pucharach, w których jest zupełnie inny prestiż, stadiony, otoczka meczu.

W latach 2013-15 Legia Warszawa regularnie meldowała się w fazie grupowej Ligi Europy. Dwa z tych podejść nie są przy Łazienkowskiej miło wspominane. Za kadencji trenera Urbana stołeczny zespół blado wyglądał w kontynentalnych rozgrywkach: w grupie potrafił odnieść jedno zwycięstwo, z Apollonem Limassol. Pozostałe mecze przegrał do zera.

W Ekstraklasie Wojskowym wiodło się zdecydowanie lepiej, lecz wpadki - jak 1:3 w Bydgoszczy czy 0:1 w Bielsku-Białej - nie wzmacniały pozycji trenera. Urban dotrwał na stanowisku do finiszu fazy grupowej LE, jednak przed końcem roku zdążył jeszcze odpaść z Pucharu Polski już w 1/8 finału. Legia sięgnęła wtedy po mistrzostwo, ale już pod wodzą Henninga Berga.

Norweg z kolei stracił pracę między innymi z powodu złych rezultatów w pucharach. W sezonie 2015/16 warszawska drużyna zdołała uzbierać cztery punkty w Lidze Europy, jednak wszystkie na swoje konto zapisał Stanisław Czerczesow. Po słabym początku fazy grupowej i przy znikomych szansach na nawiązanie walki z Napoli, Midtjylland oraz Club Brugge, za priorytet uznano Ekstraklasę. W niej Legia myliła się rzadko: z 11 ligowych spotkań w tamtym okresie tylko raz musiała uznać wyższość oponenta. Rosyjski trener poukładał zespół, który co prawda w Europie nic nie zwojował, ale zakończył sezon z dubletem.

Blisko złotego środka

O żadnej z 12 drużyn reprezentujących Polskę na arenie międzynarodowej nie można z pełnym przekonaniem powiedzieć, że podołała wyzwaniu łączenia ligi z europejskimi pucharami. Najbliżej stanu idealnego była Legia z sezonu 2014/15. Nie ma cienia przesady w stwierdzeniu, że był to najlepszy występ polskiego klubu w fazie grupowej.

Zespół Berga rozstawił po kątach Trabzonspor, Lokeren i Metalist Charków, zajmując pierwsze miejsce z aż 15 punktami na koncie. Wojskowi byli wówczas w rewelacyjnej formie także w Ekstraklasie, w której zdobywali średnio 2,2 punktu na spotkanie. Pojawiła się jednak na tym wizerunku poważna rysa i nie chodzi bynajmniej o odpadnięcie z Ajaksem na początku fazy pucharowej LE. Otóż wiosną Legia pogubiła sporo punktów, przez co w ostatecznej tabeli znalazła się za plecami Lecha. Na nic zdało się udane godzenie gry na różnych frontach przez kilka miesięcy - sezon trzeba było spisać na straty.

Podobny scenariusz znano w Warszawie już z rozgrywek 2011-12. Legia trenera Skorży dobrze radziła sobie w pucharach, na finiszu fazy grupowej ustępując tylko PSV. Jednocześnie trzymała poziom na krajowym podwórku, gdzie w 12 meczach zgromadziła 24 punkty. Wiosna była jednak rozczarowaniem: w 1/16 finału LE zbyt mocny okazał się Sporting, natomiast w Ekstraklasie stołeczny zespół dał się wyprzedzić nie tylko Śląskowi Wrocław, ale także chorzowskiemu Ruchowi.

Nikt w okresie występów na europejskiej arenie nie był tak mocny w rodzimej lidze, jak Lech pod wodzą Franciszka Smudy. Kolejorz odprawiał z kwitkiem kolejnych przeciwników, w sześciu meczach tylko raz zremisował, stracił zaledwie jedną bramkę. Bardzo dobrą dyspozycję potwierdzał w Pucharze UEFA (ostatnia edycja przed przemianowaniem na Ligę Europy), w którym dał się pokonać jedynie CSKA Moskwa, a pięć zdobytych punktów dało mu awans do fazy pucharowej. Świetną jesienią 2008 roku Lech rozbudził apetyty fanów, którym później kazał obejść się smakiem - w końcowym rozrachunku zajął dopiero trzecią pozycję w Ekstraklasie.

Do grona zespołów, którym łączenie wyzwań krajowych i zagranicznych wychodziło co najmniej przyzwoicie, można dopisać Legię z sezonu 2016/17. Głównie ze względu na skalę trudności w Champions League, bowiem cztery wywalczone w fazie grupowej punkty jako takie nie rzucają na kolana. Z przemieszczaniem się na weekendy do innego piłkarskiego świata stołeczna drużyna radziła sobie nieźle (20 punktów w dziesięciu meczach), choć kilku wpadek nie uniknęła.

Niczym 5 lat temu

W której grupie umieścić Lecha 2020? Zespół Dariusza Żurawia wyzwaniu nie podołał: Ligi Europy nie podbił, zaś na krajowym podwórku hurtowo rozdawał punkty. Pasuje zatem do najmniej chlubnego towarzystwa. Co gorsza, tegoroczna przygoda Kolejorza w fazie grupowej nie będzie kojarzona z jakimś spektakularnym wyczynem sportowym, a wystawieniem rezerwowego składu na mecz w Lizbonie, by oszczędzać siły na odrabianie strat w Ekstraklasie.

- Jestem w stanie zrozumieć trenera Żurawia, że widząc iluzoryczne szanse na awans, postanowił dać szansę tym, którzy dotychczas grali mniej, a grupę najważniejszych zawodników oszczędził na spotkanie ligowe. Z drugiej jednak strony, jako szkoleniowcowi, zabrakło mi w tym wszystkim chęci faktycznego sprawdzenia się z Benfiką. Przecież niektórzy piłkarze Lecha mogą już nigdy nie mieć okazji zmierzenia się z rywalem tej klasy - ocenia Zieliński.

Konrad Witkowski, "Piłka Nożna"

Źródło artykułu: