O tym, że był za mały, że nie stawiano na niego, że chciał już rzucić piłkę, a w Legii uznano go za brzydkie kaczątko, z którego nic nie wyrośnie. A mimo to był niezłomny, wytrwały, pracowity i sięgnął po najważniejsze trofeum w klubowym futbolu. Nic tylko czytać dzieciom tę historię co wieczór jak bajkę. Z zaznaczeniem, że to bajka prawdziwa.
Od niedzieli wszyscy czujemy się lepiej. Zwycięstwo Roberta Lewandowskiego w finale Ligi Mistrzów ma wymiar kojący nasze narodowe ambicje, tak przecież poszarpane przez lata posuchy na piłkarskich boiskach. Triumf Jerzego Dudka w Stambule w 2005 roku, jawi nam się bardzo odległy w historii, niemal jak bitwa pod Grunwaldem. Wyrosły już przecież całe pokolenia ludzi, którzy nie widzieli na żywo Polaka zwyciężającego w finale Ligi Mistrzów.
Wygrana "Lewego" jest istotna także z pozasportowych względów, bo w pewnym sensie - państwo wybaczą - leczy nasze kompleksy. Czujemy się częścią tego sukcesu, jesteśmy z niego dumni. My Polacy - zupełnie niezależnie od naszej olbrzymiej dumy narodowej - lubimy być dowartościowani, docenieni przez inne nacje. Chcemy żeby świat nas podziwiał, a świat podziwia najlepszych. I Robert świetnie się do tego nadaje, bo jest najlepszym z najlepszych, w najpopularniejszej dyscyplinie sportu. Wygrał, a my czujemy się wygrani wraz z nim - nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie, szukając źródeł sukcesu Lewandowskiego, musimy poznać drogę, która zaprowadziła go na szczyty. Krętą, wyboistą, trudną, pełną wyrzeczeń. Ale wybraną przez Roberta świadomie, przemierzaną na codziennych treningach konsekwentnie, uczciwie i profesjonalnie.
ZOBACZ WIDEO: Liga Mistrzów. Wielki sukces Roberta Lewandowskiego. "To kapitalny ambasador Polski"
Życie Roberta to gotowa pomoc dydaktyczna - dowiadujemy się, że gdy koledzy szli w piątek na dyskotekę, on kładł się spać, bo w weekend najważniejszy był dla niego mecz. O tym jak dobrze się odżywia, jak unika alkoholu, jak dba o organizm, o prawidłowy wypoczynek, długość snu mówią dziś wszyscy. I o tym, że Lewandowski nie boi się ciężkiej pracy. Świetny przykład dla młodych ludzi, pokazujący, że nie ma drogi na skróty.
Co ważne, Robert potrafił czerpać siłę ze swoich porażek i niepowodzeń, one mobilizowały go do większego wysiłku. Nie załamywał się, nie poddawał. Historia jego życia to ten rodzaj opowieści, który lubię najbardziej: o upadku i o tym jak bohater podnosi się z kolan.
Najtrudniejszy był ten moment gdy zrezygnowała z niego Legia. Miał niemal 18 lat i już zastanawiał się, jak sobie ułożyć życie bez piłki, z czego żyć, bo w domu - po śmierci taty - wcale się nie przelewało. Chciał pomóc mamie i starszej siostrze. Wiek 17-18 lat, to taki moment, gdy polski futbol traci wiele piłkarskich talentów. Chłopaki zastanawiają się czy z piłki da się żyć i wielu z nich samemu sobie odpowiada przecząco. Muszą wybrać co robić w życiu i przyszłości najczęściej szukają poza piłkarskim boiskiem. "Lewy" też był tego bliski.
W rezerwach Legii, z którą miał roczny kontrakt, mu nie szło. Spodziewano się po nim więcej, ale złapał poważną, długotrwałą kontuzję. Stracił dużą część rozgrywek, właściwie do końca sezonu nie wrócił do pełnej dyspozycji. A w Legii nikt się z takimi zawodnikami nie pieści. Trochę na zasadzie: jeśli nie ten, to będzie inny.
I właśnie w ten sposób Legia wypuściła z ręki prawdziwy skarb. Może nawet najlepszego zawodnika w historii polskiej piłki. Oddano mu kartę zawodniczą. A dokładniej zrobiła to klubowa sekretarka, bo nikt ważniejszy nie zamierzał sobie zawracać głowy jakimś tam kulejącym Lewandowskim. To było dla Roberta jedno z najgorszych wspomnień. "Gdy sekretarka powiedziała mi, że nie będę w Legii potrzebny, nogi się pode mną ugięły" - opowie po latach kapitan reprezentacji Polski.
W mojej książce "Lewandowski – Wygrane marzenia" pisałem, że wtedy szedł z budynku klubowego ku bramie przy ulicy Łazienkowskiej - jakieś 200 metrów - i cały czas płakał. Jego świat nagle się mu załamał. Kompletnie się tego nie spodziewał, karierze piłkarskiej podporządkował wszystko. Nawet szkołę zmienił na wieczorową, bo w Legii treningi były rano.
Na szczęście przy bramie klubu czekała na niego mama. Potrzebował jej wtedy bardzo, był całkowicie bezradny. Mama otarła mu łzę, mocno przytuliła i powiedziała kilka ciepłych słów dla otuchy. Po czym wpakowała zrezygnowanego Roberta do samochodu i zawiozła do trenera Marka Krzywickiego na Varsovię, by powiedział co z Robertem robić dalej. Krzywicki doradził im drużynę Znicza Pruszków i choć Robert trochę grymasił - w stosunku do Legii to był krok wstecz - to okazało się, że był to strzał w dziesiątkę.
W tamtym momencie kluczowe była zachowanie pani Iwony Lewandowskiej. To wtedy właśnie uratowała dla Polski najlepszego piłkarza reprezentacji.
Gdy trafił do Znicza koledzy podśmiewywali się, że Robert kuleje i że nic z niego nie będzie. Ale w Pruszkowie dostał prawdziwą szansę. I czas, żeby się odbudować jako piłkarz. Od tego momentu szedł w futbolu już wyłącznie w górę, pnąc się po kolejnych szczeblach kariery. Aż w minioną niedzielę dotarł na szczyt.
Chyba właśnie wtedy, pod stadionem Legii odebrał ważną, życiową lekcję. Jeśli wtedy nie dał się złamać, to nie dał się złamać już nigdy później. Z chłopca stał się mężczyzną. Jest nieufny, bo życie go tego nauczyło. Stał się twardy, nieustępliwy, potrafi walczyć o swoje. Zrobił się hardy. Miał przecież siłę i charakter, by w kadrze postawić się Kubie Błaszczykowskiemu, a to znaczyło wtedy tyle, jakby dziś ktoś się w reprezentacji postawił... właśnie Robertowi.
Stawia na siebie. Jedni powiedzą, że to egoizm, inni, że taka musi być mentalność zwycięzcy. Bo dzięki niej wygrywa.