[b]
Konrad Witkowski, "Piłka Nożna": Jacek Bąk powinien znaleźć się w reprezentacji 100-lecia PZPN?[/b]
Jacek Bąk: Sam bym siebie w niej nie umieścił. Byli lepsi środkowi obrońcy ode mnie, choćby ci, którzy przywozili medale z mistrzostw świata. Tacy zawodnicy, jak Władysław Żmuda czy Jerzy Gorgoń zdecydowanie bardziej zasłużyli na wyróżnienie.
A z przebiegu kariery generalnie jest pan zadowolony?
Po części. Gdyby kiedyś ktoś powiedział, że rozegram 96 spotkań w reprezentacji Polski, pomyślałbym, że przesadza. Czuję jednak niedosyt, związany przede wszystkim z dużymi turniejami, w których uczestniczyłem. Szkoda, że nie było nam dane zwojować więcej na mundialach i mistrzostwach Europy.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: 33 lata, a ciało nastoletniej modelki. Pochodzi z Polski
Której imprezy najbardziej żal?
Mistrzostw świata w 2002 roku. W Korei Południowej mogliśmy osiągnąć znacznie więcej. Wszystko ustawiła porażka z gospodarzami na inaugurację.
Z czego po latach jest pan szczególnie dumny?
Z czasów gry w lidze francuskiej. Tak się szczęśliwie złożyło, że w jednym sezonie wywalczyłem mistrzostwo oraz wicemistrzostwo Francji. Olympique Lyon, w którym grałem przez pół sezonu 2001-02, został mistrzem, natomiast mój kolejny klub, RC Lens, zajął drugie miejsce. Z obiema drużynami występowałem w europejskich pucharach. Grałem z zawodnikami, którzy zrobili wielkie kariery.
Wracając do reprezentacji: nie chciał pan dobrnąć do granicy stu występów?
Nie czułem takiej potrzeby. Był okres, kiedy przez dwa lata nie otrzymywałem powołań do kadry narodowej, choć w Lyonie prezentowałem się bardzo dobrze. Straciłem też sporo czasu przez kontuzje. Gdyby nie to, pewnie mógłbym tych spotkań rozegrać ze 120 albo 130. Jeśli bardzo chciałbym dobić do setki, zrobiłbym to bez problemu. Dostałem jeszcze powołanie od trenera Stefana Majewskiego, ale odmówiłem, bo już nie czułem się na siłach.
Które mecze w zespole narodowym szczególnie utkwiły panu w pamięci?
Mam dwa takie spotkania. Polska - Włochy w 2003 roku, wygrane przez nas 3:1, w którym zdobyłem jedną z bramek. Drugi mecz to zwycięstwo z Portugalią w Chorzowie w eliminacjach Euro 2008. To były najlepsze spotkania reprezentacji Polski, w jakich uczestniczyłem.
Debiutował pan w kadrze w 1993 roku. Jak wspomina pan reprezentację z tamtych lat, czasów diametralnie innych niż obecne?
W reprezentacji obowiązywała hierarchia, na jej czele znajdowali się tacy piłkarze, jak Roman Kosecki czy Krzysztof Warzycha. To byli zawodnicy, których wcześniej podziwiałem w telewizji. Kiedy jeździłem na pierwsze zgrupowania, czułem się jak w innym świecie. Usiąść przy jednym stole i zjeść posiłek z Koseckim czy Jackiem Zioberem – to było coś. Czasy bardzo się zmieniły, sądzę, że dzisiaj w kadrze nie ma już takiego dystansu między pokoleniami. Trudny był to okres dla drużyny narodowej, ani razu nie udało się awansować na duży turniej. Sukcesy przyszły na początku XXI wieku. Nie minęło wiele czasu, a piłkarze grający w reprezentacji wcale nie byli dużo lepsi.
Czytaj także: Grzegorz Krychowiak: Po szesnastej odcinam się od piłki
Zatem co takiego się zmieniło?
Przede wszystkim udało się zbudować zespół, stworzyć znakomitą atmosferę. Powiedziałbym nawet, że byliśmy jak rodzina. Świetnie się rozumieliśmy na boisku i poza nim. W dużej mierze dzięki temu przez eliminacje mundialu 2002 przeszliśmy jak burza, zakwalifikowaliśmy się jako pierwsi w Europie. Wcześniej mieliśmy pojedynczych zawodników z wysokiej półki, którzy jednak jako grupa nie potrafili stworzyć monolitu. Byli piłkarze, nie było drużyny.
Z którym selekcjonerem pracowało się panu najlepiej?
Nie jestem w stanie wskazać jednego, każdy miał swoje zalety. Dużym sentymentem darzę trenera Andrzeja Strejlaua, który jako pierwszy powołał mnie do kadry. Jerzy Engel miał dobry warsztat, u Pawła Janasa czułem wielkie zaufanie. Leo Beenhakker imponował: w przeszłości prowadził między innymi Real Madryt, przez co był dla nas trenerem jakby z innej półki. Pokazał nam odmienną mentalność, inną filozofię i nowe podejście do futbolu. Słuchaliśmy go z otwartymi ustami.
Miał pan obawy, przechodząc w 1995 roku do Olympique Lyon?
Wtedy młodzi polscy piłkarze nie wyjeżdżali do zachodnioeuropejskich lig tak często, jak dzisiaj. Nie bałem się, myślałem raczej o tym, że będę mógł grać w piłkę na wyższym poziomie. Rok wcześniej przymierzano mnie do Montpellier, ale może dobrze, że nic z tego nie wyszło. Jak nadarzyła się okazja przejścia do Lyonu, długo się nie zastanawiałem. Kiedy Bernard Lacombe ze swoją świtą w garniturach przylecieli po mnie prywatnym samolotem, poczułem się jak w bajce. Świętej pamięci mama powiedziała: synu, nigdzie nie leć, oni cię porywają.
W kolejnym klubie, RC Lens, przez trzy i pół roku gry dorobił się pan statusu idola. Był pan tak ceniony, że Raphael Varane po latach przyznał, iż podpatrywał pana grę, ale brakowało mu odwagi, by poprosić o wspólne zdjęcie.
Varane trenował w Lens z moim synem. Kojarzyłem, że w drużynie młodzieżowej był szczupły, wysoki chłopak, taki mojej postury, lecz wtedy jakoś szczególnie nie zapadł mi w pamięć. Bardzo miło słyszeć dzisiaj takie słowa od kogoś, kto zrobił tak wspaniałą karierę. A Djibril Cisse powiedział kiedyś, że Bąk był obrońcą, przeciwko któremu grało mu się najtrudniej.
Czytaj także: Legia Warszawa. Jose Kante: Buty dla Gwinei
Lens zapłaciło za pana cztery miliony euro – jak na tamte czasy sporo za Polaka, w dodatku środkowego obrońcę.
I to prawie 29-letniego. Ostatecznie za ten transfer wyszło około cztery i pół miliona euro. Prezes Lens stwierdził, że pozyskaliby mnie, nawet gdybym kosztował pięć albo sześć milionów. Zadzwonił, kiedy byłem w drodze do Marsylii, wybrałem się na mecz Piotra Świerczewskiego. Zapytał, czy jestem zainteresowany grą w jego klubie. Odparłem, że na najbliższym rondzie mogę zawrócić i pojechać prosto do Lens. Odpowiedź mu się spodobała. Powiedział: za dwa dni widzimy się w Paryżu, żeby omówić szczegóły.
Odważnym krokiem była przeprowadzka do Kataru w 2005 roku. To jeszcze nie był popularny kierunek wśród piłkarzy z Europy.
Przed wyjazdem szkoleniowiec Lens dwa razy dzwonił z pytaniem, czy dobrze przemyślałem ten wybór. Nie zatrzymywali mnie, chociaż nadal byłem potrzebny drużynie. Podjąłem już decyzję, skusiły mnie pieniądze. Przekonał mnie także trener Luis Fernandez, który w tamtym czasie zaczynał pracę w Al-Rayyan. Powiedział, że nie mam się czego obawiać, bo dobrze przygotuje mnie pod względem fizycznym. W perspektywie były mistrzostwa świata w Niemczech. Podczas pierwszego roku w Katarze trenowałem trzy razy dziennie, żeby być jak najlepiej przygotowanym do gry w reprezentacji. Gdybym ćwiczył tylko raz, z całą drużyną, nie miałbym szans na występy w kadrze. Zajęcia nie były szczególnie wymagające, więc zakładałem pas ważący dwa lub trzy kilogramy i z nim biegałem. Zdarzały się sytuacje, że klub nie chciał mnie puścić na zgrupowanie. W tamtejszej lidze nie było przerw na mecze reprezentacji, więc chcieli, żebym został i grał. Musiałem się wykłócać, wizę umożliwiającą wyjazd dostawałem półtorej godziny przed wylotem.
Dwa lata gry w Katarze wystarczą, aby pod względem finansowym zabezpieczyć się na resztę życia?
Zależy, jak się tymi środkami gospodaruje. Byli zawodnicy, którzy zarabiali nawet 10 milionów dolarów rocznie. Ja w Katarze miałem ponad dwukrotnie wyższy kontrakt niż we Francji. Dobre pieniądze, szkoda byłoby nie skorzystać z takiej oferty. Tym bardziej że miałem już 32 lata.
Najlepszy piłkarz, z którym grał pan w drużynie?
Było paru świetnych zawodników: Ludovic Giuly, Seydou Keita czy Juninho. Największe wrażenie robił na mnie jednak Sonny Anderson. Miał bajeczną technikę, z piłką wyprawiał cuda. Bardzo wiele nauczyłem się, grając przeciwko niemu na treningach.
A największy oryginał?
El Hadji Diouf, bez dwóch zdań. Byliśmy na przedmeczowym zgrupowaniu poza Lens, około 20 kilometrów od miasta. Senegalczyk miał charakterystyczne, pofarbowane na blond włosy. O siódmej rano dostrzegłem z okna tę białą głowę przemieszczającą się z pobliskiej stacji TGV w stronę hotelu. Diouf wracał z imprezy, nie było go całą noc. Zrobiło się trochę nerwowo, bo mieliśmy grać ważne spotkanie, a on był kluczowym piłkarzem. Powiedział: panowie, nie bójcie się, dajcie mi się przespać, obudźcie mnie dopiero na podwieczorek. Tak też się stało. Zjadł, wykąpał się, a później strzelił dwa gole i był najlepszy na boisku.
Którego z trenerów klubowych najbardziej pan zapamiętał?
Wyjątkową postacią był Rabah Madjer, który grał z Józefem Młynarczykiem w FC Porto, w finale Pucharu Mistrzów strzelił gola piętą Bayernowi Monachium. W Katarze w trakcie 20 miesięcy miałem dziewięciu trenerów, a jednym z nich był właśnie Algierczyk. Utkwił mi w pamięci ze względu na odprawy – do zawodników z Europy mówił pięć minut, natomiast Arabom potrafił tłumaczyć taktykę przez dwie godziny. Można było zasnąć. Odprawa była większym wyzwaniem niż jakikolwiek mecz. Jak się ją przetrwało, to już było z górki. Madjer to fajny facet, ale styl pracy miał nietypowy. Zdarzało się, że treningi trwały po trzy-cztery godziny, a czasami mówił do mnie: Jacek, idź sobie pokop, nie przemęczaj się, właściwie możesz nawet nic nie robić.
Skąd wzięło się pańskie zamiłowanie do nieszablonowych ubrań? Gdyby Instagram powstał kilka lat wcześniej, zapewne byłby pan gwiazdą social mediów.
Może pod tym względem mógłbym mierzyć się z Grzegorzem Krychowiakiem. Bywałem na pokazach mody w Paryżu, ale już przed wyjazdem do Francji lubiłem dobrze wyglądać, ubierać się nieco inaczej niż wszyscy. Czułem się komfortowo w ładnej kurtce czy modnych spodniach. Śmieszy mnie, kiedy słyszę od kolegów, że partnerki pakują im walizki przed wyjazdem na wakacje.